„ Znowu jedziesz się męczyć za własne pieniądze!”
Takie słowa usłyszałam nie po raz pierwszy, wybierając się na kolejny urlop w Dolomitach. Mogłam się tylko uśmiechnąć, bo jak wytłumaczyć komuś, kto nigdy nie docenił piękna gór, że to piękno musi kosztować ?!
Ale dzisiaj moją odpowiedzią są słowa Asi, która trafnie określiła urlopy w nadmorskich kurortach: „pobyt w obozie zamkniętym”. Ten obóz to hotele, baseny, wszystko podobne do siebie, łącznie z każdym dniem i położeniem geograficznym. Dla mnie, odpoczywającej najlepiej na górskich szlakach, leżenie plackiem na plaży to gorsza męczarnia niż mozolna wspinaczka czy ostrożne zejścia po urwistych piargach. Owszem, pływanie jest dla mnie wspaniałą formą relaksu, dlatego w moim raju oprócz gór musi być jeszcze morze, ale takie morze, w którym przeglądają się urwiste skały, wyniosłe turnie i rozległe hale. Dzisiaj w Dolomitach nie mogę mieć wszystkiego naraz (chociaż warto pamiętać, że te fantastyczne masywy mają swoje morskie pochodzenie), ale jednak wybieram góry. Może właśnie dlatego, że są trudniejsze, a więc bardziej cenne?
Powitanie z Alpami
To dopiero mój trzeci wyjazd w Dolomity, tym razem „Włoskie Podróże” prowadzą mnie na ich wschodnią stronę, w okolice Cortiny. Zwykle przekraczaliśmy austriacko-włoską granicę na przełęczy Brenner. Teraz jedziemy tą samą drogą, którą przed laty po raz pierwszy wjechałam do Włoch, czyli od strony Villach. Nigdy nie zapomnę mojego ówczesnego zachwytu widokami strzelistych szczytów, szmaragdowych hal, wypucowanych wiosek. Największe zadziwienie wywołały u mnie potoki o barwie seledynu, płynące po śnieżnobiałym dnie. Pamiętam, jak marzyło mi się wtedy, by móc kiedyś pochodzić po alpejskich ścieżkach, nie wierzyłam jednak wówczas, by mogło to kiedykolwiek się ziścić. A proszę, dzisiaj po raz kolejny jadę w kierunku najbardziej fantastycznej części Alp, czyli Dolomitów, by tam spędzić wspaniały urlop! To następny dowód na to, że marzenia naprawdę się spełniają!!!
Cibiana di Cadore
Będziemy mieszkać w rejonie Cadore, w małej, położonej na uboczu Cibianie. Dojazd nie jest łatwy, zwłaszcza dla takiego autokaru jak nasz: trzeba pokonać liczne zakręty na wąskiej szosie, jeszcze trudniejsze jest mijanie przejeżdżających samochodów, a już prawie niemożliwe wydaje się bezpieczne przejechanie obok drugiego autobusu ( kursuje tu regularna linia!). Codziennie będziemy więc czekać na spotkanie z „niebieskim”! Uda się czy nie?
Cibiana leży w głębokiej dolinie, otoczona zewsząd wieńcem gór. To położenie, dla nas tak piękne, skazało mieszkańców na trudne, często bardzo ubogie życie. Utrzymywali się z rzemiosła, a kiedy i to nie wystarczało, emigrowali aż na drugą półkulę, do dalekiej Argentyny. Nawet w ostatnich czasach, gdy w sąsiednich miejscowościach rozwinęła się turystyka, w Cibianie nie powstały wyciągi ani skocznie, nasz hotel jest tu jedyny. Jest też tylko jeden sklep spożywczy, piekarnia, sklepik z pamiątkami, mała pizzeria: to wszystko. Wiele domów wystawiono na sprzedaż, wiele popada w ruinę, to coś zupełnie innego niż dotychczas oglądane przeze mnie dolomickie miasteczka. Życie dawno by tu chyba zamarło, na szczęście wystarczył mały pomysł, żeby Cibiana stała się bardziej znana. W latach 80-tych ubiegłego wieku zaczęły powstawać na ścianach tutejszych domów murale, przedstawiające życie ich mieszkańców. Te malowidła ścienne są dziełem różnych, nie tylko włoskich artystów. Jest wśród nich także Polak, Feliks Szyszko. Jego mural przedstawiający pług śnieżny i zimową, na wpół baśniową Cibianę, uważam za jeden z najbardziej udanych. A podpis „Dzieciom z Cibiany, które nigdy nie widziały Warszawy, od Feliksa, polskiego malarza, który nigdy nie widział pługu śnieżnego”, wydaje się być pięknym łącznikiem pomiędzy tym skromnym, ale uroczym miejscem, a nami, przybyszami z północy. Ta przyjazna atmosfera udziela się wszystkim podczas wieczornego zwiedzania Cibiany: nasza grupa oświetlająca sobie wąziutkie uliczki pochodniami jest ciepło witana przez tutejszych mieszkańców !
← Murales Feliksa Szyszki, polski ślad w Cibianie
Ferrata Averau
Pierwsza ferrata ma być nietrudna i krótka, ale już ona jest wspaniałym wprowadzeniem w świat Dolomitów Wschodnich. Kolejka wwozi nas na przełęcz, z której łatwym szlakiem (to prawie górski „deptak”) dochodzimy do miejsca, gdzie ubieramy uprzęże. Stąd wąska dróżka z widokiem na Tofany prowadzi do początku ferraty. Rzeczywiście, nie ma tu trudnych miejsc, żelazna droga kończy się szybko, na sam szczyt trzeba jeszcze dotrzeć zwykłą, piarżystą ścieżką. Pogoda dopisuje, skały lśnią w słońcu, siedząc u stóp krzyża można cieszyć się rozległą panoramą. Najbliższe oczom Tofany są masywne i męskie, tam też będziemy się wspinać! Sylwester wymienia po kolei nazwy pojedynczych szczytów, ja nie potrafię teraz wszystkiego powtórzyć, ale tutaj po raz pierwszy zobaczyłam Monte Pelmo, noszący miano Tronu Boga, w oddali dostrzec można znaną już mi z poprzednich wyjazdów Marmoladę. Podzielam zachwyt Le Corbusiera, jednego z największych XX-wiecznych architektów, że Dolomity to najpiękniejsza budowla na świecie. Przecież najwspanialszy Architekt je stworzył!
W drodze powrotnej zatrzymamy się na chwilę przy schronisku, gdzie w największe zadziwienie wprowadzi mnie widok Nuvolau, którego grzbiet zdaje się być idealnie równy, jakby to był odcięty kawałek tortu. I po tej równiutkiej kreseczce przesuwają się ludzie, stąd wyglądający jak mrówki. Chciałabym kiedyś też tam pójść, żeby popatrzeć na Dolomity z takiej niezwykłej perspektywy.
← Cinque Torri
Krótka ferrata pozwoliła nam na mini-lekcję wspinania na skałach Cinque Torri (Pięć Wież). Z daleka zdają się być małe, ale z bliska to potężne, gładkie i strome ściany. Nasi przewodnicy wybierają dla nas oczywiście łatwiejsze fragmenty (to już nie wieże, a raczej wieżyczki), w moich nowych butach czuję się o wiele pewniej niż w ciężkich traperach, w których rozpoczynałam swoją ferratową przygodę. Podziwiać jednak należy tych wspinaczy, którzy pokonują najwyższe baszty tego zaczarowanego zamczyska!
Tre Cime (ferrata Innerkofler-Delle Forcelle)
Czasem trzeba wstać wczesnym rankiem, chociaż jest się na urlopie! Ale przed nami dłuższa droga niż zwykle. Zostawiamy Cortinę z tyłu, mijamy jezioro Misurina, zwane „Perłą Dolomitów”. W jego wodach przegląda się majestatyczna Sorapis, nasz dzisiejszy cel jest po przeciwnej stronie, w pobliżu masywu będącego jednym z symboli Dolomitów: Tre Cime. Nie mogę uwierzyć, że górska szosa prowadzi prawie aż do ich podnóża, ale rzeczywiście, nasz autobus dojechał do parkingu przy schronisku Auronzo. Stąd (czyli od południa) sławne turnie nie prezentują się może tak fantazyjnie jak od północy, ale widok na koronkowe szczyty otaczające jezioro Misurina jest niezapomniany.
Mocne espresso to najlepszy sposób na ożywienie mego jeszcze na wpół uśpionego ciała i ducha, ale początkowo droga okazuje się spacerem prowadzącym do północnej strony Trzech Szczytów, po niemiecku nazwanych bardziej poetycko „Drei Zinnen”, czyli Trzy Blanki. To są właściwie potężne wieże, o ścianach gładkich, jakby wyciosanych przez olbrzyma, jaśniejsza część to ta przewieszona, podobno można się tam schronić przed deszczem. Nam pozostaje tylko podziw, zdobyć je mogą jedynie wspinacze, którzy na ich tle wyglądają jak pajączki. Utwierdzam się w przekonaniu, że Le Corbusier miał rację: żaden człowiek nie potrafi stworzyć tak pięknej budowli jak chociażby te trzy skały.
←Tre Cime widziane z ferraty Innerkofler
Dzisiejsze plany to dwie ferraty, ale wszystko zależy oczywiście od pogody. Najpierw mamy wejść na Monte Paterno, początek trasy prowadzi przez wykuty w skałach tunel (z czasów I wojny światowej), schody są szerokie i przez to uciążliwe, co na początku działa na mnie deprymująco. Cóż to za nudny, a przy tym męczący szlak! Ale kiedy wyjdę na zewnątrz, to oczywiście nie będę żałować, bo teraz zaczyna się już prawdziwa ferrata, z której Tre Cime prezentują się w całej okazałości. Nadciągające obłoki ubierają trzy masywne wieże w lekkie welony. Droga na szczyt nie jest trudna, skała daje oparcie stopom, zrobiło się tylko chłodniej, chmury poszarzały. Ostatni fragment, już bez zabezpieczeń, to ścieżka błądząca pośród piargów. Czy pójdziemy dalej, na sąsiedni grzbiet, który stąd wygląda jak zamek z piasku? Takie budowle, tylko oczywiście mniejsze, budują dzieci na plaży, układając poszczególne warstwy jedna na drugiej. Tutaj podobne warstwy utworzyło przed milionami lat morze…
Tymczasem naszą grupę rozdzielili inni ferratowicze, ja zostałam z tyłu, mogę więc teraz popatrzeć z góry, jak reszta stoi na wąskiej półeczce w oczekiwaniu na decyzję Sylwestra, co robić dalej. Na szczęście niebo ukazało swoje jaśniejsze oblicze, idziemy więc zdobywać baśniową fortecę. Droga tutaj jest jeszcze łatwiejsza, nawet mostek, po którym przechodzimy, jest stabilny, szeroki. Zamek okazał się nietrudny do zdobycia, jeszcze pamiątkowe zdjęcie na jednej z półeczek niby na najwyższym murze, a potem można już schodzić. Zdejmujemy uprzęże na rozległej polanie, teraz czeka nas powrót do schroniska Auronzo zwyczajnym, ale równie pięknym szlakiem.
Ferrata degli Alpini
To dla mnie dzień przełomowy, a dlaczego, wytłumaczę później. Znowu wyruszamy w stronę Cortiny, zatrzymujemy się w pobliżu masywu Fanes. Już od razu rzuca się nam w oczy widok niemałego stada owiec pasącego się na hali. Nie co dzień można poobserwować walkę dwóch baranów!
Łatwą, chociaż nieco nudną dróżką leśną dochodzimy do stóp masywnych skał (Col dei Bos), mijając po drodze następne ruiny – pamiątki z I wojny światowej. Tu, podczas ubierania uprzęży, Sylwek trochę nas „straszy”, radząc rezygnację z wspinaczki, jeśli już na początku ktoś zauważy, że jest mu zbyt trudno. Porównuje przy tym tę ferratę do Stevii (znajdującej się w Val Gardena).
Ach, jeśli tak, to ja muszę spróbować! W zeszłym roku przeszłam co prawda Stevię, ale tylko dzięki pomocy przewodnika Fabia, moim pragnieniem było więc przejść tę drogę jeszcze raz, ale zupełnie samodzielnie. Jeśli tutaj jest podobnie, to koniecznie muszę pójść!
Na początku okazuje się , że jakaś Włoszka tamuje ruch, jest przerażona, płacze, musimy czekać cierpliwie, aż ruszy dalej. Atmosfera się zagęszcza, kilka osób rezygnuje. Ja nie daję za wygraną, ustawiam się tylko blisko przewodnika Toniego, tak na wszelki wypadek. Ale pierwsze dwa kroki (te, które mają zadecydować o dalszej drodze), okazują się łatwiejsze od tego, co przedstawił Sylwester. Teraz widzę, że naprawdę warto było kupić buty w Arco!
← Ferrata degli Alpini
Ta ferrata jest bardziej wertykalna od innych w czasie tego wyjazdu, ja cieszę się z każdym krokiem, lubię przecież to uczucie, kiedy jest się zawieszonym pomiędzy niebem a ziemią, w tak wspaniałej scenerii! To już nie tylko adrenalina, to endorfiny, hormony szczęścia, które mój mózg wytwarza teraz w zwiększonej ilości (oto naukowo uzasadniona odpowiedź na pytanie: „Dlaczego męczysz się gdzieś tam w górach?”).
Tofany (ferrata Lamon-Formenton)
Czy jechaliście kiedyś kolejką górską o niezwykłej nazwie „Strzała do nieba” („Freccia del Cielo”)?
Już samo to oznacza, że dzień będzie niezwykły. Wiemy, że będziemy dzisiaj wysoko, na trzytysięczniku, zabieramy więc cieplejsze ubrania. Musimy przesiąść się na dwóch pośrednich stacjach, ostatni etap jest wprost niesamowity: wjeżdżamy prosto w chmury! Dla mnie to przeżycie większe niż lot samolotem, mam wrażenie, że już jesteśmy w niebie, spowici płaszczem z obłoków. Dokąd naprawdę zawiezie nas ta „Strzała”?
Życie jest jednak prozaiczne: wysiadamy na zwyczajnej stacyjce kolejki górskiej (na szczycie Tofany di Mezzo), przechodzimy do niewielkiego schroniska, by ubrać uprzęże. Stąd blisko już do ferraty, która w większości prowadzi granią, a ponieważ jest tu wysoko, więc nie za ciepło. Chmury zdają się bawić z nami, pojawiając się i znikając. W pewnym momencie po naszej stronie ich nie ma, za to po przeciwnej wszystko przesłonięte jest ścianą z nieprzejrzystej, gęstej mgły…. Mam wrażenie, że tam właśnie jest już ten inny, drugi świat. Wystarczy tylko zrobić jeden krok…
Chyba to nie jest jeszcze mój czas. Na razie zatrzymujemy się na wierzchołku Tofany di Dentro i podziwiamy panoramę przed nami. Jeśli ten świat, który roztacza się wokoło, jest taki piękny, to co może nas czekać po tamtej stronie?
← Ferrata Lamon (Tofana di Mezzo)
A skały znowu ułożyły się warstwowo, tworząc poziome i pionowe pasy. Czasem przechodzimy wąskimi półeczkami, jakby specjalnie wykutymi dla nas, czasem tuż przy samej grani. Mijamy resztki z I wojny, przypominające o tym, że pierwsze ferraty to były drogi żołnierskie, potem dopiero stały się turystycznymi szlakami. Niestety, w końcu trzeba opuścić te podniebne okolice. Zejście piargami jest o wiele bardziej uciążliwe. Chyba po raz pierwszy moje kroki na dół są przesadnie ostrożne (nie zabrałam swoich kijków), ale kiedy pomyślę, jak mogłoby wyglądać podchodzenie do góry tym szlakiem, to znowu zaczynam preferować drogi zejściowe… Gdy obrócę się do tyłu, zobaczę, jakie potężne skały zostały za mną. Na tle masywnych ścian i jasnych jak śnieg piargów nasza grupa wygląda jak mrówki.
Jeszcze krótkie podejście do niższej stacji kolejki i możemy podziwiać rozległą panoramę z tarasu schroniska. Dobrze, że zostało trochę czasu do odjazdu, można jeszcze cieszyć się obcowaniem z nadzwyczajnym światem tych gór. Mam wrażenie, a raczej pełną świadomość, że przez chwilę dotknęłam innej rzeczywistości, że po prostu dane mi było zobaczyć przez jakąś zaczarowaną zasłonę skrawek Nieba. To moje kolejne, już nie tak prozaiczne uzasadnienie, dlaczego męczę się na tych szlakach za własne pieniądze.
Cascate de Fanes
W górach nic nie można planować, trzeba zrezygnować z ferraty wiodącej na Punta Anna (Szkoda! Już czytając po raz pierwszy plan wyjazdu zamarzyło mi się, by wejść na „mój” szczyt.) Ale pogoda nie pozwala na ryzyko. Sylwester ma alternatywę w zanadrzu, a jest to też ferrata, chociaż krótka i łatwa.
Tym razem dojeżdżamy do grupy Fanes. Krajobraz przypomina nasze Tatry, a właściwie ich doliny. Wędrujemy leśną drogą, zza drzew czasem wyłonią się skaliste turnie. Całe rodziny przechadzają się tą Dolomicką „ceprostradą”.
← Cascate de Fanes
My tymczasem ubieramy uprzęże i schodzimy do głębokiego wąwozu, którego atrakcją są wodospady. Pierwszy z nich przechodzimy od „tyłu”, woda na szczęście tryska w przeciwną stronę, więc prysznic nam nie grozi! Stalowe liny pozwalają bez najmniejszych trudności pokonać zejście do dolnej części wąwozu z drugim wodospadem. „Siklawa jest większa!”-porównujemy. Ale przecież rozmiary nie mają wpływu na urodę tego miejsca. Nareszcie mamy mnóstwo czasu na robienie zdjęć, możemy do woli rozkoszować się pięknem otaczającego świata. Sylwester tym razem nas nie pogania, nawet sam wyciągnął aparat fotograficzny… Szkoda tylko, że ten szlak tak szybko się kończy, mamy dzisiaj wyjątkowo dużo czasu na popas w lesie, gdy wyswobodzimy się już z uprzęży. Za nami wyłania się duża grupa dzieci w pełnym rynsztunku ferratowym , rzeczywiście, to wymarzone miejsce na naukę!
Cristallo (ferrata Marino Bianchi)
Przed nami ostatnia ferrata, niestety! Ale czekaliśmy na nią od dawna, bo przecież mamy wejść na słynny mostek, który n-razy oglądaliśmy w filmie „Na krawędzi” z Sylwestrem Stallone. Tu mała dygresja: ten film dla nas jest ciekawy jedynie z powodu widoków gór, w których go kręcono, a są to między innymi Torri del Vajolet, Sella i właśnie ten mostek w masywie Cristallo. Oglądamy go prawie za każdym razem w autokarze!
Ponieważ ferrata prowadzi granią Cristallo, podjeżdżamy tam kolejką ( w dwóch etapach). Śmieszne są „wagoniki” kolejki gondolowej, prowadzącej do Forcella Staunies, przypominające kubełki z okienkami, w dwóch kolorach: żółtym i czerwonym. Trzeba do nich wsiadać w biegu, mieszczą się tam dwie osoby. Mam wrażenie, że ten kubełek jedzie bardzo wolno, na dodatek nie wygląda na nowy, a żleb pod nami jest wyjątkowo stromy… Wolę już jednak jazdę tym „zabytkiem” niż uciążliwe, męczące podejście!
Ubieramy uprzęże na tarasie schroniska Lorenzi, jakby na siłę wbudowanego w skałę. Wygląda jak orle gniazdo wśród turni. Z tarasu wychodzimy od razu na ferratę Marino Bianchi, prowadzącą na szczyt Cima di Mezzo. Ponieważ szlak jest uczęszczany, a powrót przebiega prawie w całości tą samą trasą, musieliśmy podzielić się na trzy grupy, ja tym razem jestem prawie na końcu. Najpierw tego żałowałam, ale potem okaże się, że właśnie my będziemy mieć najlepszą widoczność!
← Widok z ferraty Marino Bianchi na słynny mostek, w tle Croda Rossa
Ferrata jest trudna i niebezpieczna podczas burzy, na szczęście dzisiaj niebo nam sprzyja. Idziemy wzdłuż grani, czasem pojawiają się drabinki, a ponieważ ruch jest dwustronny, więc w tych miejscach robią się zatory. Te przystanki mają swoją dobrą stronę, bo można wtedy podziwiać panoramę, jaka rozciąga się wokoło, można wyciągnąć aparat i uwiecznić te wspaniałe widoki na zdjęciach. Spojrzenie w tył pada na słynny mostek, który stąd wygląda jak niteczka na tle wyróżniającej się czerwonawym zabarwieniem Croda Rossa. Ale na razie trzeba jeszcze przejść kolejny odcinek, tym razem wspinając się w górę po masywnej ścianie. Teraz już tylko przejście po grani, trochę niewygodne jest schylanie się do leżącej na skale liny, by zgrabnie przepinać karabinki. Ale oto jesteśmy na szczycie zwieńczonym wyjątkowo małym krzyżem. Goni nas czas, więc po kilku zdjęciach zaczynamy schodzić na dół (ten fragment przebiega inną trasą niż wejście, wzdłuż efektownie prezentującej się z oddali półeczki skalnej). Potem jednak znowu trzeba odczekać moment, w którym przepuszczamy ludzi podążających w kierunku szczytu, wśród nich jest ojciec z dwójką małych chłopców! Jestem pełna podziwu dla starszej kobiety, która pokonuje tę trasę zgrabnie i w dobrym tempie. Czy ja dożyję jej wieku? A cóż dopiero mówić o chodzeniu po ferratach!
Na koniec przechodzimy szybko do słynnego mostka. To początek innej ferraty (Ivano Dibbona), ale dzisiaj nie pójdziemy dalej. Mostek wygląda mniej imponująco niż na filmie, chyba większe wrażenie sprawia widziany z oddalenia, ale zdjęcia robimy obowiązkowo. To podsumowanie „Skalnych Ogrodów”!
Tymczasem zbiera się na deszcz i Sylwek pogania nas, byśmy jak najszybciej zjeżdżali do Cortiny. Dopiero w „kubełku” zdejmę swoją uprzęż i przegryzę kawałek chleba, ale niestety, na toaletę muszę poczekać! Na szczęście wydaje mi się, że jazda na dół jest troszkę krótsza…
Cortina
Prawie codziennie przejeżdżaliśmy przez ten kurort, po jednej z krótszych ferrat zatrzymaliśmy się, by zrobić tam zakupy do Polski. To jedno z większych miasteczek w Dolomitach, ale idąc główną ulicą, bardzo przypominającą swym bogactwem i snobizmem zakopiańskie Krupówki, cieszymy się, że Sylwester wybrał Cibianę jako miejsce naszego pobytu. Owszem, budynki są urokliwe i zadbane, w witrynach można podziwiać nie tylko najlepsze sportowe wyposażenie i odzież, ale i eleganckie ubiory światowych projektantów, drogą biżuterię, wszystko z najwyższych półek. Do Cortiny przyjeżdżają przecież światowi celebryci.
Ja jednak wolę tę małą, senną miejscowość, gdzie można pooddychać prawdziwie górską atmosferą, gdzie napotkani mieszkańcy pozdrawiają nas ladyńskim „Salve!”, a właściciel hotelu jest tak usłużny, że wyjedzie po mnie i po Sylwię własnym autem do sąsiedniej wsi, w której zatrzymałyśmy się w kościółku. Tutaj wieczorami popijamy w hotelowym barze Aperol, a komu jeszcze było mało na kolacji (kuchnia jest wyśmienita!), może się skusić na pyszne lody miejscowej produkcji. Nie potrzeba nam wytwornych lokali, z balkonu przy jadalni albo z tarasu można zachwycać się widokami pobliskich szczytów. Kto jeszcze nie nasycił się chodzeniem, może wybrać się na spacer po zaułkach Cibiany, by odkryć następne murale.
← Cibiana di Cadore
Antelao
Za każdym razem, gdy jestem w Dolomitach, wiem, że zaledwie ich dotykam, że jest jeszcze tyle dróg, szczytów, dolin, których nie zdążyłam zobaczyć, że z pewnością nie wystarczy życia, by tak naprawdę je poznać. Po drodze z Cortiny do Cibiany mijamy kolejne wspaniale prezentujące się masywy, zapraszające do następnych wędrówek. Już na zawsze w mojej pamięci pozostanie widok skalistej piramidy, potężnej góry wyróżniającej się swym regularnym kształtem pośród otaczających ją bardziej fantazyjnych sióstr. Jest to drugi co do wielkości szczyt Dolomitów, Antelao, nazywany także Królem Dolomitów. (Tym razem Królowa, czyli Marmolada, przoduje, jeśli chodzi o wysokość!)
Naprzeciw Antelao wznosi się Pelmo w kształcie siodła, przez co zwany bywa „Tronem Bożym”. Aczkolwiek siedzisko nie wygląda na zbyt wygodne, jestem pewna, że właśnie tutaj, w Dolomitach, Boga spotkać można łatwiej niż w niejednych dolinach.
← Monte Pelmo, Tron Boga, widziany z Monte Rita
Cibianę otaczają mniej spektakularne szczyty, ale gdy ostatnie promienie słońca padają na skały, nadając im różowawy poblask, wiem już, że ten obraz często będzie powracał w moich wspomnieniach. Nie jest chyba dziełem przypadku, że to właśnie niedaleko stąd, na wierzchołku Monte Rita, Messner zbudował jedno ze swoich pięciu górskich muzeów. Trochę szkoda, że czas nie pozwala ani na pieszą wędrówkę, ani na zwiedzanie. W dniu wyjazdu zamieniamy się w niedzielnych turystów, wsiadamy do busików i dojeżdżamy aż na samą górę, gdzie na muzeum popatrzymy tylko od zewnątrz, przejdziemy jednak po płaskim szczycie, z którego rozciąga się panorama na niemałą część Dolomitów Wschodnich. Jeszcze raz możemy podziwiać Monte Pelmo, Antelao, postrzępione Marmarole, Sorapis, wzrok usiłuje dosięgnąć tych wszystkich gór, na których jeszcze tak niedawno stawialiśmy kroki, a także tych szczytów, które wciąż na nas czekają…
Tycjan i inni
Chodziliśmy tylko po górach, zabrakło czasu, by zatrzymać się w tutejszych miejscowościach, dotknąć ich historii, codzienności. W niedalekim Piave urodził się Tycjan, a ponieważ to są tereny zamieszkałe przez Ladyńczyków, on sam zapewne też mówił w języku ladyńskim. Zastanawiam się, czy na jakimkolwiek jego obrazie można odnaleźć ślad Dolomitów. Ale wrażliwości na barwy, za którą go teraz tak podziwiamy, nauczył się na pewno tutaj, gdzie o każdej porze dnia skały przybierają inne kolory, odcienie…
Te góry ukochali ostatni papieże: Jan Paweł II przyjeżdżał do Lorenzago di Cadore, gdzie odpoczywał w domku schowanym wśród drzew, dziś w jego ślady przybywa Benedykt XVI. Minęliśmy tylko tę miejscowość w drodze powrotnej do Polski, położona na płaskowyżu otoczonym górami zdaje się zapraszać do krótkiego chociażby postoju i podziwiania tych widoków, pośród których Jan Paweł II „przekształcał zachwyt w modlitwę”.
Jeszcze raz Alpy Julijskie
Żegnamy kręte drogi ukryte w lasach, zjeżdżamy na autostradę, która poprowadzi nas do domu. Pola się wyprostowały, koryta rzek poszerzyły, tylko wody w nich mało, więc nie mogę nacieszyć oczu seledynem, który zachwycił mnie przed laty. Krajobraz byłby nudny, ale na horyzoncie zamykają go góry, jakże inne od fantazyjnych dolomickich turni. Nad wszystkimi dominuje potężna piramida, z daleka sprawia wrażenie idealnego graniastosłupa. Egipski grobowiec Cheopsa jest więc tylko kopią… Sylwester nie zna nazwy tego szczytu, ale zauważa, że Alpy Julijskie mają właśnie takie regularne kształty…
Drogę powrotną skraca mi rozmyślanie nad różnorodnością i bogactwem górskich form. Tyle już ich widziałam, a przecież nigdy się nie znudzą, nigdy się nie powtórzą, zwłaszcza w Dolomitach. Teraz, kiedy zobaczyłam kolejny ich fragment, trudno mi powiedzieć, która część spodobała mi się najbardziej. Może do widoków w Val di Fassa mam szczególny sentyment, bo tam po raz pierwszy je zobaczyłam, tam po raz pierwszy weszłam na „żelazną” drogę. Ale przecież wokół Cortiny nie brakuje równie zachwycających szczytów. Nie da się po prostu ocenić piękna w skali matematycznej.
Czuję mały niedosyt, bo nie stanęłam na szczycie Punta Anna, a to uważałam za mój główny punkt programu. Cóż, nie można mieć od razu wszystkiego, trzeba tam jeszcze wrócić. Szkoda tylko, że na kolejny wyjazd muszę tak długo czekać!
Anna Pobiedzińska