Na wyjazd w Dolomity czekałam cały rok, na początku wydawało się to tak odległe, że aż nierzeczywiste. Ale nagle czas dziwnie przyśpieszył, a ja prawie w ostatniej chwili zdołałam skompletować sprzęt ferratowy, „zmuszona” do zakupu własnej lonży. Planowałam bowiem wszystko pożyczyć, obawiając się trochę, że to może będzie mój pierwszy, a zarazem ostatni raz! Wyjeżdżam razem z moimi górskimi znajomymi, poznanymi w zeszłym roku we Włoszech. W autobusie w Opolu nie widzimy nikogo z tamtej wycieczki. Sporo tu osób w moim wieku, także starszych, jak zwykle z przewagą kobiet! I gdzie tu słabość mojej płci? Od jakiegoś czasu zastanawiam się nad tym zjawiskiem. Wygląda na to, że kobiety nadrabiają minione wieki, kiedy zmuszano je do zamknięcia się w czterech ścianach ich domów. W Znojmo zmieniają się kierowcy, odtąd autokar prowadzić będzie Andrzej, absolutnie nie wyglądający na szofera, a raczej na jakiegoś filmowego amanta. Jego umiejętności manewrów w górach okażą się równie zachwycające… Sylwester będzie czekać na nas w Bolzano, brakuje jego opowieści skracających nieco tę długą trasę. Jak zwykle, prawie nie śpię, chociaż jest trochę wolnych miejsc i można rozprostować nogi. Na szczęście widok Alp o poranku pozwala zapomnieć o zmęczeniu, trochę niepokoi nas szare, zasnute chmurami niebo. Oby nie sprawdziły się prognozy pogody oglądane w Polsce! Nareszcie wjeżdżamy do Włoch, rozpoznajemy widziane w zeszłym roku drogi, doliny i wzniesienia. Winnice zdają się zapraszać do degustacji tutejszego wina: nie omieszkamy tego zrobić, oczywiście! Na razie wjeżdżamy na parking w Bolzano, gdzie wymienią się piloci. W grupie powracających z poprzedniej wycieczki dostrzegamy znane nam z ubiegłorocznego wyjazdu osoby, korzystające, jak się okazało, nie pierwszy i nie ostatni raz z propozycji „Włoskich podróży”. Są nawet zapaleńcy, którzy łączą w jedno sąsiadujące ze sobą wyprawy. (Trochę ich rozumiem: tydzień mija jak z bicza trzask, żal wracać tak szybko do domu…) Ale teraz kierujemy się już w stronę Val di Fassa. Lago di Carezza, Jezioro Pieszczot, mignie jedynie zza gęstych jodeł, trochę szkoda, że nie można zatrzymać się na chwilę w tym romantycznym miejscu spotkania zakochanych księcia Latemara i córki króla Laurina, Ladiny. Sylwester woli zrobić przerwę na przełęczy Costalunga. To chyba jednak dobre przywitanie z Dolomitami. Rok temu też tu stanęliśmy; byłam wtedy zachwycona już od początku pięknem dwóch masywów: Catinaccio i Latemaru, nie zdając sobie chyba w pełni sprawy, że to tylko przedsmak ich prawdziwego uroku. Dzisiaj już wiem, co mnie może czekać, a poza tym cieszę się po prostu, że znowu tu jestem. Ta przełęcz to jak brama do raju! Zjeżdżamy w stronę Canazei. Zachwycam się na nowo prześlicznymi ukwieconymi balkonami, ścianami ozdobionymi rozmaitymi freskami, przedstawiającymi świętych, górskie panoramy albo fantazyjne kwiatowe ornamenty. Te domy sprawiają wrażenie bajkowych, ale mieszkać w jakimś hotelu przy głównej drodze raczej bym nie chciała! Jednak ważniejsze są góry; jak wielką radość sprawia rozpoznanie wspaniałych masywów Sassolungo, Selli, Marmolady. W tym roku nie są to już obce z nazwy szczyty! Autobus wjeżdża w las. Okazuje się, że będziemy mieszkać u stóp królowej Dolomitów, Marmolady, na płaskowyżu Pian Trevisan. Nasz hotel nazywa się Viletta Maria i jest przeuroczy, z fantazyjnymi drewnianymi balkonikami. Przy podziale pokojów okazuje się jednak, że będę z Sylwią mieszkać jakby w suterenie, nasze drzwi wychodzą prosto na podwórze! Na dodatek, gospodarze nie mogli znaleźć klucza do tych drzwi, pozostaje nam więc tylko wyglądać przez okno. Ale widok stamtąd jest niezapomniany: szczyt Marmolady Gran Vernel, ozdobiony na wierzchołku wiecznym śniegiem, w słońcu połyskującym jak najczystsze złoto. („Marmolada” znaczy przecież „Błyszcząca”). Słychać tylko górski strumień, rzadko pojawi się samochód. Czuję się prawie jak w leśniczówce. Kolacja przebiega według znanego z moich włoskich pobytów schematu: bufet sałatkowy, przekąski, pierwsze i drugie danie, desery. Od jutra będzie też możliwość wyboru spośród trzech propozycji, to taka mała ceremonia. Nie może też zabraknąć wina, które tutaj w domowej (= tańszej, co nie musi oznaczać gorszej) wersji podawane jest w litrowej karafce. Wydawać by się mogło, że po tak długiej podróży zasnę szybko. Niestety, powtarza się sytuacja z zeszłego roku z San Pellegrino, czy to po prostu zmęczenie rozregulowało mój dobowy rytm? Col Rodella Dzień jest piękny, polskie prognozy nie sprawdziły się: królowa Marmolada zachwyca swoją jasnozłotą koroną ze śniegu na tle błękitnego nieba. Dzisiaj mamy w planie przejście ferraty Col Rodella, dobrej na początek. Ja czuję do niej specjalny sentyment, bo przecież rok temu byłam tam z mniejszą grupą i to właśnie zachęciło mnie do rozpoczęcia przygody z „żelaznymi drogami”. Szosę do przełęczy Sella dobrze pamiętam: trudno zapomnieć tę krętą Dolomicką Drogę u stóp potężnych skalnych ścian, płaski szczyt zdaje się być tronem olbrzymów. Podobnej góry nigdy nie widziałam, wobec niej czuję się być jedynie małym robaczkiem. Podziwiamy kolarzy zmagających się ze stromizną jezdni, to wygląda prawie jak zadanie sobie ciężkiej pokuty. Wolę chodzić po górach… Dzisiaj jednym z naszych włoskich przewodników będzie legendarny Fabio (poznaliśmy go w zeszłym roku jedynie ze zdjęć), zasłużony ratownik górski. Idziemy w stronę Col Rodella, pojedynczej skały wyrosłej u podnóża Sassolungo, jakby specjalnie stworzonej dla początkujących „ferratowiczów”. Nasza grupa jest liczna, więc przejście tej ferraty trwa dłużej, ale mam wrażenie, że to, co sprawiało mi rok temu trudność, dzisiaj jest łatwiejsze, natomiast czasami problem pojawia się w miejscu, gdzie wcześniej go nie było. Ale teraz też jest za krótko! Nagrodą jest najwspanialsze espresso, jakie dotąd piłam: gęste, mocne, sama esencja istoty kawy. Po dwóch łykach mogłabym iść na dalsze ferraty! Siedzimy na czubku Rodelli, mając u stóp wspaniałą zieloną halę, na wprost strzelające w niebo turnie Sassolungo, Długiego Kamienia, po prawej kamienne bloki potężnej Selli. Chociaż wieje wiatr, chciałoby się zostać dłużej… Ale jeszcze nie wypełniliśmy dzisiejszego planu, musimy więc w końcu wstać. Schodzimy w stronę przełęczy Sella, a stamtąd do Citta dei Sassi, skalnego miasta u stóp Sassolungo. Przystajemy pod jedną ze skałek, Fabio wspina się jak kot i na szczycie umocowuje różową linę. Chętni mogą teraz pójść wyznaczoną przez niego trasą, a potem zjechać na dół. To ma być taka mała lekcyjka wspinania, a przede wszystkim siadania w uprzęży i zjeżdżania. Na pierwsze próby decydują się najmłodsi spośród nas, okazuje się, że najodważniejsi. (To akt podwójnej odwagi, bo wszystko dzieje się na oczach całej grupy, która usiadła sobie na kamieniach jak w teatrze!) Tymczasem Sylwester przygotowuje ”żółtą” trasę, najłatwiejszą, a trzeci przewodnik, Lorenzo, tę najtrudniejszą, „zieloną”. Na początek wybieram żółty kolor, zjeżdżanie okazało się być najprzyjemniejszym elementem. Cóż, żeby zjechać, trzeba najpierw wejść, więc decyduję się jeszcze na różową drogę. Po kolejnym zjeździe waham się chwilę, jednak w końcu odważam się na zielony odcinek. Ale w połowie nie potrafię ruszyć dalej, nie umiem znaleźć żadnego punktu zaczepienia i krzyczę do siebie w myślach: „Głupia, zachciało ci się, a teraz wstydź się!” Przecież w końcu ruszam wyżej, ale odpuszczam sobie pokonanie ostatniego kawałeczka. Kiedy jednak znajdę się na dole, troszkę żałuję, że jest tylko trzech przewodników i tylko trzy kolory liny… Sylwester stwierdzi potem, że to była jego pierwsza grupa, gdzie prawie wszyscy mieli ochotę na tego rodzaju ćwiczenia, poprzednio większość wolała jedynie obserwować… Z drugiej strony, namęczyli się nasi przewodnicy! Czas wracać do hotelu. Możemy teraz podziwiać umiejętności Andrzeja w pokonywaniu „tornante”, zakrętów jak agrafki: autobus zdaje się płynąć po szosie. Jest dosyć późno, a ja z Sylwią i Anitą chciałybyśmy pójść do kościoła. Decydujemy się wyruszyć z hotelu pieszo (do Penii jest 3 kilometry, to oznakowany leśny szlak). Jednak nasz przewodnik i kierowca litują się nad nami i podwożą nas autobusem dalej, czyli do Alby, gdzie za chwilę zacznie się nabożeństwo. Kościółek jest mały, wszystkie miejsca siedzące są zajęte, ksiądz sprawia wrażenie dość patetycznego (cóż więcej mogę zrozumieć po włosku oprócz słów przypominających łacinę?), ale może tutaj, na południu Europy, to normalne. Lektorkami są kobiety, jedna z nich to młoda dziewczyna ubrana w tutejszy regionalny strój, biało-zieloną sukienkę. Wszyscy pięknie śpiewają, ale nie ma się co dziwić: przecież to Włosi i na dodatek, górale. Jakże tu nie dziękować Bogu za Dolomity?! Wracamy pieszo przez las, droga wznosi się łagodnie w górę, przecinając od czasu do czasu szosę. Mijamy zagospodarowane placyki z drewnianymi stołami i ławami, przy których grupy ludzi urządzają sobie coś w rodzaju pikniku. To przecież nie tylko góry dla ludzi żądnych ekstremalnych wrażeń ( takich jak my), to także miejsce idealnego wypoczynku dla rodzin z dziećmi. Przychodzimy na kolację prawie punktualnie. Ale to było do przewidzenia: tutaj kolacja trwa, to jest celebrowanie posiłku, będącego nie tylko zaspokojeniem fizjologicznych potrzeb, ale także okazją do spotkania. Czyż nie jest to dziedzictwo po starożytnych Rzymianach? To tak jakby znaleźć się w środku którejś pieśni Horacego: myślę, że gdyby był tu kiedyś, nie pisałby o śnieżnej Sorakte, a właśnie o śnieżnej Marmoladzie: „Spójrz jak wysoko jasna od śniegu strzela Sorakte” (Fragment Ody do Taliarcha w przekładzie Adama Ważyka) Ferrata Masare Znowu mało śpię w nocy, czy to będzie już moją regułą w Dolomitach? Ale czy to ważne wobec dzisiejszego celu, czyli ferraty w masywie Catinaccio, Różanego Ogrodu, baśniowego królestwa króla Laurina? Musimy dojechać aż do przełęczy Costalunga, skąd do góry podwiezie nas kolej gondolowa. Stamtąd łagodny szlak prowadzi do schroniska Roda di Vael. Po drodze mijamy majestatyczny posąg nadnaturalnej wielkości orła, upamiętniający Theodora Christomannosa, pioniera turystyki w Dolomitach. Sama ferrata to moja pierwsza prawdziwa „żelazna droga”, tutaj sprawdzą się moje umiejętności w schodzeniu. Znalazłam się w końcowej grupie, co nie okazało się być najlepszym rozwiązaniem. Musimy często przepuszczać ludzi poruszających się w przeciwnym kierunku, to jeszcze bardziej opóźnia przejście całej trasy. Brakuje nam czasu na krótką przerwę śniadaniową, ale ja i tak nie czuję głodu, może czasem daje mi się we znaki pragnienie. Zresztą, czy to ważne wobec otaczającego mnie piękna? Nie sposób zapomnieć tych skał, o różano-złocistym odcieniu, o fantastycznych kształtach: to przecież zaczarowane królestwo Laurina! 300 milionów lat temu przykrywał je ocean o antycznej nazwie Tetyda. Można więc sobie wyobrazić, że spacerujemy po dawnym dnie morskim, że „nurkujemy” pomiędzy kamiennymi „rafami”, czasem trafiając na wąskie kominy, w których przekonuję się, że kask naprawdę jest tutaj potrzebny! Schodzenie nie okazało się być takie straszne, już bardziej uciążliwy wydaje się turystyczny szlak przecinający piargi. W schronisku mam wreszcie czas na posiłek, ale wcale nie jestem głodna. Dolomity: oto najlepsza kuracja odchudzająca! Na schodkach siedzi brodaty mężczyzna przypominający Messnera, to jednak nie jest ów sławny himalaista, który skądinąd mieszka niedaleko, lecz obecny kierownik, przewodnik górski, Bruno Deluca (dowiedziałam się o tym z magazynu o Val di Fassa). Mój żołądek nasyci się dopiero podczas kolacji. Postanawiamy z Sylwią spalić nagromadzone kalorie i wyruszamy na spacer powyżej hotelu. Szlak ma nas zaprowadzić aż do jeziora, ale zmierzcha się i docieramy tylko do małej chatki. Mamy co prawda czołówki, ale jednak wolimy nie ryzykować nocnego błądzenia w lesie. Może wybierzemy się tam jutro lub pojutrze przed kolacją, zaraz po powrocie z ferraty? Ferrata Brigata Tridentina O tej ferracie niektórzy z nas przeczytali w lipcowym numerze „npm.”, mnie nie udało się go zakupić, opis mój będzie więc subiektywny i niezależny od wrażeń innych. Na pewno trzeba zgodzić się z jednym: to trasa bardzo zatłoczona! Wytyczono ją w grupie Selli, znowu pokonujemy więc Dolomicką szosę, ale jedziemy aż za Passo Sella przez Passo Gardena, czyli zupełnie na północ. Po lewej stronie wznosi się fantazyjny masyw Sassolungo, otulony kłębem chmur, sprawiających wrażenie dymiącej się góry. My zatrzymujemy się na dość dużym parkingu, ubieramy sprzęt i po chwili docieramy do początku ferraty. A tu okazuje się, że trzeba odstać swoją kolejkę! Pierwszy, krótki odcinek to stroma ściana z drabinkami i naturalnymi stopniami, nasze kaski wyglądają na jej tle bardzo kolorowo. Ale ten tłok przypomina komuś drogę na Giewont. Może to też taka „maturalna” trasa, tylko że dla Włochów? Do drugiej, właściwej części ferraty prowadzi prosta ścieżka, z której roztacza się z jednej strony widok na leżący poniżej las, z drugiej na wznoszące się nad nami skały. Mam wrażenie, jakbym weszła do jakiegoś zaczarowanego królestwa, bo przecież za murami skalnej warowni odkrył się inny świat, w którym rozmaite rośliny i zwierzęta mają swoje miejsce. Tymczasem dochodzimy do wodospadu, przy którym zaczyna się następny odcinek ferraty, prowadzący do naturalnej wieżycy, czyli Torre Exner. Wciąż trzeba cierpliwie czekać na swoją kolejkę, co ma jednak swoją pozytywną stronę: można teraz do woli fotografować. Mijamy po drodze dwóch prawdziwych wspinaczy, moje próby pokonywania żelaznej drogi muszą wywoływać chyba u nich politowanie… A jednak dla postronnego widza nie tylko oni, także i my jesteśmy szaleni. Bo jaki jest cel w pokonywaniu takich dróg? I chyba odpowiedzią nie jest tylko dążenie do piękna, bo Sella wygląda równie pięknie oglądana z dołu albo z okien kolejki linowej. Czy to tylko adrenalina, owo napięcie, które zagwarantował nam Sylwester, a które nie opuszcza mnie tu nawet nocami i nie pozwala normalnie spać? To chyba wciąż jednak zbyt mało, by poświęcić na to wolny czas, pieniądze, może nawet spokój, którego na co dzień też nie za wiele. Przyjechałam tu także po to, by sprawdzić siebie, pokonać własną słabość w dążeniu ku górze, zwłaszcza kiedy wybrało się ambitniejszą, trudniejszą drogę do celu. Czy zdam ten egzamin? Dochodzę do miejsca, w którym można zrezygnować z dalszej części ferraty i dojść do schroniska zwykłym szlakiem, jednak nawet o tym nie myślę, chociaż byłoby łatwiej. Nie martwię się, jak będą wyglądać moje kolana, chcę naprawdę dojść do końca. Zresztą po drodze będzie znany ze zdjęć wiszący mostek, jak można go ominąć? Spina on dwie olbrzymie skały jak dwie wieże (Czy Tolkien był w Dolomitach? Jeśli nie, to one musiały mu się po prostu przyśnić!), a w prześwicie pomiędzy nimi zielenią się dalekie hale i srebrzy szosa, stąd wąska jak wstążeczka. Od tego miejsca już niedaleko do końca ferraty. Teraz trzeba tylko dojść ścieżką do schroniska Franco Cavazza al Pisciadu, ale ten prosty odcinek okazał się dla mnie najtrudniejszy! A może to zmęczenie i wysokość dały o sobie znać? W każdym razie warto było, bo widok z tarasu schroniska jest wprost niesamowity. Przed nami widać skalisty amfiteatr, którego dno tworzy turkusowe jezioro (Lech Pisciadu). Można sobie wyobrazić, że przyszliśmy tu z podgrodzia, tej oazy zieleni na niższym piętrze, do właściwego grodu, surowej siedziby Dolomitowych duchów. Mimo wszystko dobrze jest tu odpocząć, napawać się urokiem górskiego świata przy szklance zimnego Radlera (mieszanki piwa z lemoniadą)… Czas zmusza nas do powrotu, ale będziemy schodzić inną drogą, zwykłym szlakiem turystycznym. Co prawda Sylwester radzi nam zostać w uprzężach, bo początek szlaku jest zabezpieczony poręczówkami, jednak idąc przykładem Sylwii stwierdzam, że w Tatrach bywa gorzej, zresztą przed nami idzie grupa starszych niemieckojęzycznych turystów, wlokąc się niemiłosiernie, a że ścieżka jest wąziutka, nie sposób ich wyprzedzić. Ja sama absolutnie nie należę do „przodujących” piechurów, ale tutaj w końcu nie wytrzymuję i grzecznie proszę o przepuszczenie mnie. Okazuje się, że nie warto się spieszyć, a przede wszystkim nie można wyprzedzać przewodników, bo skręcamy w niewłaściwym kierunku i musimy trochę nadrobić drogi. Na koniec dodam tylko, że tłok na tej ferracie jest całkowicie zrozumiały: to jeden z najbardziej zjawiskowych szlaków i grzechem byłoby go ominąć! Ferrata Trincee Niebo jest dzisiaj zagadkowe, ale zaplanowana na ten dzień ferrata jest o tyle bezpieczna, że dzieli się na kilka odcinków, z których odprowadzono tradycyjne szlaki, można więc skrócić jej przejście w razie konieczności. Dojeżdżamy na Passo Fedaia, mamy teraz możliwość zobaczenia jeziora (Lago di Fedaia), do którego nie udało nam się dotrzeć z Sylwią pieszo. Stąd idziemy szlakiem do górnej stacji kolejki Porta Vescovo, mając cały czas wspaniały widok na masyw ośnieżonej u szczytu Marmolady. Martwię sie jednak swoją kondycją, znowu sapię, chyba jest gorzej niż rok temu. Czyżbym tak bardzo się zestarzała? Dzisiejsza ferrata to linia oporu wojsk austriackich z okresu I wojny światowej. Tutejsze skały (pochodzenia wulkanicznego) nie są tak piękne jak te prawdziwe, „dolomitowe”, ich barwa jest ponura, szaro-czarna, na dodatek czasem napotkać można ceglane „łaty”, ślad ingerencji ludzkiej, co absolutnie nie dodaje im uroku. Pierwszy odcinek jest już „legendarnie” trudny, to zupełnie pionowa ściana, na której mniej doświadczonym osobom niełatwo jest znaleźć punkty oparcia. John, przewodnik poznany w zeszłym roku (ten od jodłowania i piosenki „La bella pastorella”), wciąga chętnych na swojej różowej linie. Jakoś nie wierzę we własne siły i korzystam z jego pomocy. Przechodzimy przez wiszący mostek, ale muszę przyznać, że większe wrażenie robią na mnie chociażby miejsca z przewieszkami, trawersami, gdzie naprawdę czuję przepaść pod sobą i jestem niby pająk na olbrzymiej ścianie… Ale po to tu przyjechałam! Dalej jest już łatwiej, trzeba także rozglądać się na obie strony, podziwiać piękno Selli i Marmolady i zrozumieć, że żadnej z nich nie można przyznać palmy pierwszeństwa, są przecież tak odmienne, tak jedyne w swoim rodzaju. Co prawda Sylwester uważa, że ferrata na Marmoladzie jest nudna… Gdzieś poniżej widać koziorożce, chciałam zrobić zdjęcie owcom schowanym w małej grocie, ale odwróciły się ode mnie! Nad nami przelatuje wieszczek, czarny żółtodzioby ptak, gospodarz tych gór. Jaką wróżbę przynosi? Na pierwszym postoju czekamy na włoskich przewodników, by zdecydowali o dalszej trasie. Na szczęście jeszcze nie spodziewają się burzy, więc nie schodzimy na dół, tylko idziemy dalej „żelazną drogą”. Jak wspomniałam, ferrata Trincee jest pamiątką po wojnie, przechodzimy więc przez sztolnie, z których ostatnia ma około 300 metrów długości i gdyby nie strzałki wskazujące kierunek, można by łatwo pobłądzić w ciemnościach. Wyjście z niej to już koniec ferraty, zatrzymujemy się na krótki odpoczynek przy Bivacco Bontadini, małej chatce służącej za schronienie strudzonym wędrowcom. Sylwester jest wyraźnie szczęśliwy, że burza nie zdążyła przeszkodzić w realizacji dzisiejszego planu, że nie zaskoczyła nas w środku „żelaznej drogi”! Teraz czeka nas tylko żmudne zejście po piargach, niezadługo jednak skracamy sobie drogę przez łąki i udaje się dobiec do autobusu przed deszczem. Tego dnia pierwszy raz korzystam z Sylwią z jaccuzi, to dobry relaks dla moich posiniaczonych nóg. Oczywiście wolałabym popływać w prawdziwym basenie, ale nie można mieć wszystkiego… Czy takie odprężenie połączone z wieczorem przy tutejszym winie pozwoli mi nareszcie normalnie spać? Ferrata Stevia-Sandro Pertini Ta ferrata była zaplanowana na piątek, ale Sylwester z przewodnikami uznał, że przy dzisiejszych warunkach pogodowych lepiej jest pójść właśnie tą trasą. Autobus znowu pokonuje drogę w stronę Passo Sella i Passo Gardena, przekraczając granicę Południowego Tyrolu. Podziwiamy piękne ladyńskie miejscowości: domy ozdobiono fantazyjnymi freskami, balkony toną w kwiatach, w wielu miejscach można podziwiać artystyczne wyroby stolarskie, z których słynie ta kraina. Rzeczywistość okazuje się piękniejsza od najbardziej wyszukanych widokówek: a może to jednak sen? Do początku ferraty dochodzimy przez wspaniałą, zieloną dolinę (Val Lunga). Takie właśnie są Dolomity: strome ściany, skalne iglice wyrastają z przystrojonych bogatą roślinnością kotlin, surowość kamieni kontrastuje z wielobarwnym światem przyrody ożywionej. Kilka osób rezygnuje, ale ja nie daję za wygraną, może to jednak błąd? Trasa prowadzi cały czas w górę, muszę mieć niewyraźną minę, skoro w pewnym momencie Fabio proponuje mi pomoc. Przywiązana do jego liny, przestaję kontrolować każdy krok i myślę tylko o tym, żeby dojść jakoś do końca. Jestem wściekła na siebie, że Fabio musi się męczyć przez moją głupotę. Nagle ludzie poniżej widzą mój spadający telefon, oczywiście tutaj, na tak stromej ścianie, nie ma możliwości powrotu. Jednak ta strata wydaje mi się być zupełnie obojętna, myślę sobie, że to swego rodzaju kara za moją niefrasobliwość. Chyba to ostatnia górska wyprawa w moim życiu! Po co ja kupowałam tę lonżę?! No cóż, teraz to będę już tylko jeździć na urlopy pod palmami, bo jedynie do tego się nadaję! (Ale to przecież byłoby strasznie nudne!!!) Zaczyna padać, Fabio ubiera kurtkę, a mi jest wszystko jedno. I tylko raz zauważam nagle, jak piękna jest skała, w której szukam punktów oparcia: w deszczu błyszczy się jak różano-złoty półszlachetny kamień, wygląda jak dzieło wspaniałego rzeźbiarza… Dochodzimy do słynnego mostku-żelaznej drabinki, ale przepaść pod nim nie robi na mnie żadnego wrażenia, wiem tylko, że trzeba szybko iść dalej, bo już nawet zaczyna padać grad. Wreszcie wychodzimy na płaskowyż, z którego miał być piękny widok, ale przy takiej aurze widzę tylko grupę oczekującą na ostatnich uczestników. Nie będziemy już zachodzić do schroniska, trzeba jak najszybciej zejść na dół. Wyciągam swoje kije i postanawiam wysunąć się do przodu, żeby pokazać, że przynajmniej w schodzeniu nie jestem ostatnią ciamajdą, że naprawdę nie przyjechałam tu przypadkowo. I oto doganiam Fabia, ale na ostatnim etapie nie śmiem go wyprzedzić. Prawie w biegu mijamy drewniane stacje Drogi Krzyżowej. Dogania nas Tomek, to dzięki niemu zauważam ruiny zamku Wolkenstein, przyczepione do urwisk Stevii. Mieszkał tu kiedyś Oswald von Wolkenstein, rycerz i uwielbiany przez damy trubadur. Tak, te baśniowe góry są jednym wielkim źródłem natchnienia dla różnych artystów! A co dopiero urodzić się u ich podnóża! Dochodzimy za Fabiem do bacówki. Teraz robi mi się smutno i żal, że to chyba ostatnia ferrata w moim życiu. Taką zobaczył mnie Sylwester, próbuje pocieszać… Może troszeczkę jest mi lżej… Ciampac Dzisiaj miała być ferrata Finanzieri, ale pogoda jest niepewna i Sylwester ma w zanadrzu inną, krótszą propozycję. Ja mimo wszystko nie zabieram uprzęży i postanawiam wybrać się na „emerycki” spacerek, tym bardziej, że będę miała towarzystwo (kilka osób też rezygnuje z ferrat). Najpierw wszyscy razem kierujemy się w stronę wcześniej zaplanowanej trasy, to znaczy wjeżdżamy kolejką do schroniska Jager al Ciampac. Witam się z Fabiem, a on stwierdza, że gdybym tak szybko przeszła wczorajszą ferratę, jak szybko zeszłam na dół, byłby to rekord świata! Kochany Fabio! Próbowało mnie wczoraj pocieszać wiele osób, ale Twoje słowa to prawdziwy balsam dla mojej duszy! Dopowiadasz, że mam mocne nogi, więc naprawdę nie jestem ostatnia! Ale dzisiaj już postanowiłam: tylko spacer! Wjeżdżamy we trójkę wyciągiem w stronę Sella Brunech. Ten szczyt jest zielony od porastającej go łąki, nie tak spektakularny jak skaliste góry, po których dotąd chodziłam. On jednak został stworzony po to, by podziwiać stąd najwspanialszą panoramę, jaką można sobie wyobrazić: wszystkie najważniejsze masywy w Val di Fassa! Czuję się, jakbym stała w środku gigantycznej mapy, przede mną Sella, Sassolungo, Catinaccio, Latemar, Costabella, Marmolada! Wspaniały widok na pożegnanie, mam nadzieję, że nie na zawsze… Moje towarzyszki fotografują z zapałem, a ja staram się te obrazy zanotować w swojej głowie. Skala makro to otaczające mnie ze wszystkich stron górskie łańcuchy, z których, muszę to w końcu przyznać, największe wrażenie robi na mnie Sella. Ten rozległy masyw, tak bardzo różny od wszystkich innych gór, jest niby olbrzymia forteca ze swoimi urwistymi, pionowymi ścianami jak gigantyczne mury obronne. Na razie poznałam ją wspinając się po jednej ferracie (Brigata Tridentina), mogącej być ilustracją chociażby do „Trylogii” Tolkiena, dla mnie jak na razie najbardziej fantastycznym szlaku. Mam nadzieję, że zobaczę kiedyś Sellę jeszcze z innych stron… Skala mikro to rozmaitość górskich kwiatów, wśród których rozpoznajemy śliczną „czarnulkę” („Nigritella nigra” po łacinie, po polsku „storczyk ciemnogłów wąskolistny”) o przedziwnym waniliowym zapachu. A może to zaklęta czarnowłosa dziewczyna, która z niewiadomych powodów odmówiła komuś ulubionej w tym kraju słodkości? Ale równie piękne są dumne goryczki, wyniosłe i nieprzystępne osty czy skromne rozchodniki, tak odważnie porastające zimne kamienie. Zielona łąka na zboczach wygląda jak aksamitny dywan, którym wyścielono twarde skały. Moje towarzyszki chcą już zejść do schroniska, ja postanawiam iść dalej, śladem grupy. Może chociaż do tamtej przełączki, u stóp Sas de Roces? Szlak jest piękny, prowadzi cały czas grzbietem owego zielonego łańcucha nad Ciampiac. To bardzo spokojna droga, wymijam grupki starszych ode mnie turystów, teraz nabieram pewności, że wczoraj pośpieszyłam się z owymi palmami. Przecież góry to nie tylko ferraty, to także takie proste ścieżki, po których będę mogła jeszcze długo chodzić… Dochodzę do przełączki i stwierdzam, że mogę iść dalej. Na szlaku jest teraz nawet kilka żelaznych poręczówek, w porównaniu do poprzednich dni to oczywiście pestka. Przyspieszam kroku, by zobaczyć Passo San Nicolo. Rezygnuję jednak z dojścia do schroniska, tam już na pewno nie ma mojej grupy, która jest już chyba na tej krótkiej ferracie „zastępczej”. Wracam do moich towarzyszek, które już odpoczywają w schronisku Ciampiac, zamawiam sobie Radlera, teraz wspólnie oczekujemy na powrót wszystkich ferratowiczów. Kiedy zaczyna padać, siadamy na huśtawce we wnęce, mając przed sobą widok na trasę, którą wróciłyśmy i którą musi wrócić cała reszta. Okazało się, że przewodnicy nie zaryzykowali wejścia także na tę krótką ferratę; to świadczy, że naprawdę potrafią przewidzieć pogodę w górach. Mogłam więc dołączyć do wszystkich, kiedy siedzieli sobie przy piwie w schronisku. A może jednak potrzebna mi była ta przechadzka w samotności, okazja do przemyśleń, wzruszeń i zachwytów, jakich nie zawsze można doświadczyć w takiej dużej grupie? Tak, była potrzebna, bowiem doprowadziła do pozytywnych decyzji: kiedy Joasia zaczęła kompletować listę na przyszłoroczne ferraty, nie zawahałam się zapisać! Nie mogę przecież tak łatwo się poddać, muszę wykorzystać szansę, by nauczyć się pokonywać „żelazne drogi” lepiej niż dotychczas! Deszcz przestał padać, jedziemy więc na krótko do Canazei pooddychać atmosferą ladyńskiego miasteczka. Espresso i lody są pyszne, co nie dziwi we Włoszech. Ale w gruncie rzeczy cieszymy się, że mieszkamy w lesie, gdzie tak bardzo można napawać się ciszą, której tutaj niestety brakuje… Powrót Ciężko jest opuszczać Dolomity, po drodze natrafiamy na korek, który w pewien sposób wydłuża nasze pożegnanie z tymi magicznymi górami. Ale tym razem nie zatrzymujemy się na przełęczy Costalunga, pozostaje nam jedynie rzucić ostatnie spojrzenie na królestwo Laurina przez szyby autobusu. Sylwester podarował nam dwie godziny postoju w Bressanone (Brixen), zabytkowym mieście podobnym do Bolzano (tutaj też można spacerować w cieniu wiekowych portyków). Możemy zrobić zakupy do domu (ja zaopatruję się oczywiście w tutejsze wina, poczęstunek dla imieninowych gości). I jeszcze ostatni włoski obiad, tym razem pizza. Siedzimy przy głównym placu i po raz ostatni delektujemy się dolce vita, mając nadzieję na kolejne spotkania z Dolomitami…
Anna Pobiedzińska