Maria Kozaczek i Leandro De Cao dwoje ludzi których znam od wielu lat.
Poznaliśmy się w wyniku niespodziewanego zbiegu okoliczności. Był 1997 , a może 1998 rok, pracowałam wówczas w firmie włoskiej, której właściciel niezbyt umiejętnie usiłował prowadzić interesy w Prudniku. Marysia przez władze miasta została poproszona o pełnienie roli tłumacza podczas spotkania z moim szefem. Po niezbyt miłych rozmowach zaprosiła nas do swojego lokalu na kawę. Mimo, iż mieszkałam w Głuchołazach nie miałam pojęcia o istnieniu włoskiego lokalu w odległości zaledwie 15 km od domu. Po wejściu do lokalu …. kolejne zaskoczenie, „prawdziwy Włoch”, który surowym tonem zwrócił się do mojego szefa – ja tutaj mieszkam, mam dosyć Włochów, którzy swoim niepoważnym postępowaniem psują mi opinię (oczywiście słowa były troszkę mniej cenzuralne). Malutki lokalik, mieszczący zaledwie cztery stoliki, ale jaaaka pizza, włoska na cienkim cieście, doskonale skomponowany smak sosu pomidorowego, sera, dodatków oraz ziół, poza tym makarony, które mimo, iż wówczas mało w Polsce znane, zachwycały smakiem. Wracałam do tego miejsca z mężem tak często jak tylko było to możliwe, polecałam również znajomym. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się, a ja lepiej poznałam właścicieli. Poznali się we Włoszech, Marysia pojechała tam do pracy, trafiła na plantację, gdzie zbierano pomidory, tak poznała Leandro – właściciela wielo hektarowego pola. Ale to nie była historia jak w Isaurze – Ona uciśniona, On wyrachowany. Marysia po rozwodzie, zmuszona przez życie do twardego stąpania po ziemi, zdająca sobie sprawę, że musi wychować i utrzymać córkę. Leandro, z temperamentem, ale o życzliwym usposobieniu. Oboje samotni. Wkrótce Ona wróciła do Prudnika, gdzie zostawiła córkę, a On przyjechał za nią. Przeżył zaskoczenie, 15 lat temu Polska nie wyglądała tak jak obecnie. Ze śmiechem wspominają zdziwienie Leandra, gdy dowiedział się, że nie każdy ma w domu telefon, a próba zadzwonienia do Włoch to nie lada przedsięwzięcie. Mimo, że było tutaj dla Niego za zimno, zdecydował się zostać. Zaakceptował śnieg, jesienne pluchy oraz zbyt małą ilość słońca, ale bez jednego nie był w stanie żyć – włoskich potraw. Co klika tygodni wyjeżdżał po produkty, których u nas nie było lub nie spełniały Jego kulinarnych oczekiwań. W ten sposób zrodził się pomysł, aby otworzyć pizzerię. Wspomniany malutki lokal w Prudniku, okazał się strzałem w dziesiątkę. Szybko zyskiwał zwolenników z całej okolicy. Informacja o dobrze prosperującej pizzerii dotarła również do właściciela lokalu, który drastycznie podnosił czynsz za wynajem. Nie dawali rady. Zrezygnowani, pewnej zimowej niedzieli na początku 2000r., postanowili pooddychać świeżym powietrzem i wybrali się na wycieczkę do Jarnołtówka. I znaleźli, dawną geesowską knajpę, którą ówczesny właściciel postanowił sprzedać. Nie zastanawiali się, kupili. Przyjechali do nas, kazali się ubrać, bo koniecznie musimy jechać coś zobaczyć. Pojechaliśmy, dla mnie szok, stara rudera kompletnie nie przypominająca restauracji, ale Oni szczęśliwi, „…nic nie mówcie, już za późno, kupiliśmy i tutaj będzie „PIZZERIA RISTORANTE WŁOSKI SMAK….”. Zakasali rękawy i wzięli się ostro do roboty, harowali nocami, bo w dzień musieli pilnować jeszcze funkcjonującego wówczas lokalu w Prudniku. Udało im się, wiosną, po dwóch miesiącach ciężkiej pracy ruszyli. Od tamtej pory wiele się zmieniło, dobudowano taras, całkowicie przebudowano całą kuchnię, zaplecza i pomieszczenia dla pracowników oraz toalety dla klientów.
Restauracja nie przypomina ekskluzywnego miejsca do którego człowiek wchodzi spięty, bo co będzie jak widelec spadnie mi na podłogę, przeciwnie, zajadając pyszne potrawy, popijając je włoskim winem możemy czuć się swobodnie. Można tutaj urządzić prawdziwą ucztę dla naszego podniebienia. Każdy znajdzie coś dla siebie, karta dań jest bardzo bogata. Prym wiedzie pizza, kilkadziesiąt rodzajów, mój mąż najbardziej lubi ITALIA – białe ciasto (bez sosu pomidorowego), mozzarella, szynka parmeńska, ruccola, pomidor i płatki parmezanu, a ja za każdym razem wybieram inną i nie wiem która smakuje mi najlepiej, TRI COLORE ze szpinakiem, jajkiem i pomidorem? DI CAPO z różnymi włoskimi wędlinami i pikantną papryką? a może po prostu Margherita z sosem pomidorowym i mozzarellą? Oprócz pizzy są też inne potrawy. Wśród przystawek na uwagę zasługują – suszone pomidory, oliwki, cebuli w occie, pikantne malutkie papryczki, a do tego biała pizza lub gniocco fritto (rewelacja) i wędliny m.in., prosciutto (szynka typu parmeńska), salami, pancetta. Przewracamy kartki i trafiamy na pierwsze dania: makarony, risotto i gniocchi (małe kluseczki) serwowane z różnymi sosami typowymi dla kuchni włoskiej oraz lasagne, cannelloni, tortellini, tortelloni i ravioli godzinami „dziergane” przez kucharzy. Dalej mięso, również całkiem spory wybór. A co najważniejsze, dobre mięso. Leandro sam osobiście jeździ do sprawdzonej ubojni, gdzie kupuje całe półtusze, sam też „wycina”, każdą porcję mięsa. Z naszego polskiego mięsa powstają wszystkie wędliny serwowane w restauracji. Sztukę przyrządzania wędlin i szynek, Leandro wyniósł z rodzinnego domu. Do dzisiaj w Mantowej, skąd pochodzi, rodzina De Cao jest znana jako jedni z najlepszych masarzy, a Leandro zaliczany do grona niespełna 400-osobowej elitarnej grupy wyspecjalizowanej w wytwarzaniu prosciutto crudo.
Tak, szynka typu parmeńska serwowana w Jarnołtówku jest wytwarzana na miejscu. Ten rodzaj szynki to cały udziec w skórze, która w tym przypadku stanowi rodzaj balsamu. Sztuką jest wycięcie odpowiedniego kształtu, ważne są kąty cięcia oraz rodzaj mięsa z którego powstaje. Każdy udziec jest peklowany w samej soli, bez żadnych konserwantów. Później przechowywany w specjalnym pomieszczeniu (skonstruowanym przez Leandro) o odpowiedniej temperaturze i wilgotności. Następnie ściąga się sól, a szynki „wędrują” na kilkunastomiesięczny spoczynek. Każdy Włoch, który tutaj trafia, jest zaskoczony, że w malutkiej miejscowości na południowym krańcu Polski można zajadać się wędlinami o smaku niczym nie różniącym się od smaku wiodących marek znajdujących się na rynku włoskim. Do posiłku koniecznie wino, białe lub czerwone, również sprowadzane z Włoch i serwowane w karafkach. A na koniec uczty deser: chrusty po włosku (nigdzie w Polsce nie spotkałam), tiramisu, panna cotta, torcik śmietanowo-bezowy, albo mus owocowy, można również wybrać affogato al caffe – gałka loda zanurzona w kawie espresso. Najlepiej za każdym razem wybrać coś innego. Dobre jedzenie to priorytet dla właścicieli restauracji, dlatego też wielokrotnie w ciągu roku wsiadają w busa i jadą do Włoch na zakupy, po dobrą oliwę z oliwek z pierwszego tłoczenia, suszone pomidory z południa Włoch – bo tam są najlepsze, anchois, oliwki, karczochy, kapary – które swoim rozmiarem nie przypominają kaparów znajdujących się w naszych sklepach, cebulki w czerwonym winnym occie, koncentrat pomidorowy do wyrobu sosów, kawę – specjalną mieszankę z której wychodzi wspaniałe espresso, parmezan – 30 kilogramowe krążki produkowane również przez rodzinę De Cao oraz wiele innych produktów. Oboje swoje życie podporządkowali restauracji. Wielu złośliwych twierdzi, że jak Marysia „złapała” Włocha, to teraz tylko leży i pachnie. Ale to nie prawda. Każdy gram soli lub innej przyprawy zmienia smak potrawy, a im zależy aby smak nie był kwestią przypadku, tylko ściśle opracowanej receptury, dlatego Marysia nadzoruje pracę w kuchni. W tym roku miałyśmy razem jechać na wakacje, wszystko dużo wcześniej było omówione i zaplanowane, ale miesiąc wcześniej Marysia zrezygnowała, doszła do wniosku, że nie może w sezonie, kiedy jest najwięcej gości, zostawić restauracji i na tydzień wyjechać. Mieszkają obok restauracji, ale można powiedzieć, że mieszkają w restauracji, pierwsi przychodzą, ostatni wychodzą, cały czas jest coś do zrobienia. Ale to nie tylko ich praca i źródło utrzymania, to ogromna pasja, bez której nie umieliby chyba już żyć. Smak ich kuchni został również zauważony przez wydawcę miesięcznika TopGear. Już dwukrotnie zamieszczono artykuły dotyczące tej restauracji, w numerze z czerwca 2008 pt „Pojechałem zjadłem wóciłem” została określona jako kulinarna ekstaza, a w kolejnym z maja 2009 pt „Miłość kuchnia i wyścigi” zwrócono uwagę na inną pasję Leandra. Pasję której poddał się w młodości – wyścigi samochodowe. Największym sukcesem było zdobycie pierwszego miejsca w wyścigu w Wenecji na torze Monza. Pokonał tam serię czterech zakrętów, w tym słynny Lesmo, uzyskując średnią prędkość 197km/h pokonując w ten sposób zawodowych kierowców wyścigowych. Zakończył karierę ponieważ nie mógł pogodzić pracy z wyścigowym hobby. Ale technika jazdy pozostała, do dzisiaj mokre nawierzchnie i kręte drogi nie stanowią dla Leandra żadnego problemu. Wiele lat temu w Prudniku zaczęli swoją przygodę z kuchnią, z powodu wysokiego czynszu musieli zrezygnować, ale bardzo chcieli tam wrócić. W zeszłym roku się udało, ruszyli z nowym lokalem na ulicy Plac Wolności. Wiedzą, że potrawy przez nich serwowane są dobre, smaczne i zdrowe, jak coś się zepsuje – ląduje w koszu na śmieci. W ich restauracji nie istnieje metoda tzw. ratowania poprzez dosypywanie soli, pieprzu czy innych przypraw, bo nieuczciwości i oszustwa nie są w stanie zaakceptować. Marysia i Leandro – Polka i Włoch, czasami wychodzi niezła „mieszanka wybuchowa” , spierają się o sprawy związane z funkcjonowaniem restauracji, ale zawsze znajdują wspólne rozwiązanie, takie które będzie najlepsze dla klienta. Nie boją się konkurencji, konkurencja zmusza do działania, a Oni chcą działać. W ich restauracji nie istnieje metoda tzw. ratowania poprzez dosypywanie soli, pieprzu czy innych przypraw, bo nieuczciwości i oszustwa nie są w stanie zaakceptować. Czasami podczas kulinarnej biesiady, pytam Leandra jak jest coś zrobione, zawsze odpowiada ze śmiechem „wiesz , trochę soli, trochę pieprzu” , bo tajemnica smaku tkwi nie tylko w przepisie, gotowanie to sztuka, jedzenie ma być przyjemnością, a nie koniecznością zapełnienia żołądka. Zastanawiam się jak będzie wyglądało ich życie za parę lat i jestem pewna, że nadal będą przygotowywali prawdziwe jedzenie, a co najważniejsze nadal będą razem, bo połączyła ich miłość, a póżniej zrodziła się wspólna pasja – kuchnia.
Życzę Wam wszystkiego najlepszego
Mariola