Annapurna w sanskrycie oznacza „pełną pożywienia”. Ale w jej nazwie ukryte jest moje imię, miałam więc nadzieję, że dopuści mnie przed swoje oblicze. Nie mogłam stracić szansy, która mogła się już nigdy nie powtórzyć, nie wolno mi było nie zdecydować się na ten wyjazd. Przed moim wyjazdem w Himalaje Annapurna była dla mnie jednym z 14 ośmiotysięczników, odległych, nieosiągalnych. Może wtedy nie wzbudzała we mnie tyle emocji, co Mount Everest, K2, Nanga Parbat. Zresztą moja wiedza o tych górach opierała się na relacjach z wysokogórskich wypraw naszych polskich himalaistów, koncentrujących się oczywiście na pokonywaniu najwyższych partii górskich. O Nepalu wiedziałam bardzo mało, prawie nic. Ale te opowieści o ekstremalnych warunkach, o nie dającej się z niczym porównać potędze tych gór, nie na darmo nazwanych Dachem Świata, rozbudziły we mnie marzenie, by choć raz móc je zobaczyć z daleka. Jeszcze nie dawno marzenie to zdawało się być niemożliwe do spełnienia, i jeśli wyobrażałam sobie niebo, do którego chciałabym dostać się po śmierci, to miałam nadzieję, że będę mogła tam wędrować po himalajskich szlakach. Czytałam wprawdzie o tym, że zwyczajni turyści, bez wspinaczkowego przygotowania, mogą pojechać na lżejsze wyprawy trekingowe (takie organizuje nawet sam Messner, jeden z najsławniejszych himalaistów), ale oczywiście było to możliwe tylko dla bogatych ludzi z Zachodu. A jednak teraz mogę głośno wołać: marzenia się spełniają! Dożyłam tych czasów, kiedy i Polaków stać na podobne wyjazdy, więc kiedy usłyszałam o takiej możliwości, zrobiłam wszystko, by z niej skorzystać. Zrobiłam naprawdę wszystko, by dojść do bazy pod Annapurną od południa i zobaczyć ją z bliska ( na ile jestto możliwe oczywiście dla takich osób jak ja). Ale potężna skalna ściana zdawała się przeczyć swej nazwie. To jeden z najtrudniejszych do zdobycia ośmiotysięczników (aczkolwiek pierwszy zdobyty przez człowieka w 1950 roku), właśnie ze względu na wysokość względną i prawie pionowe nachylenie skał. Gdzież więc jej życiodajność? Teraz wiem, że trzeba przejść drogę prowadzącą do jej wspaniałego Sanktuarium, by to zrozumieć.
Droga do Nepalu
W dzisiejszych czasach do Nepalu większość ludzi dociera samolotami. Nasza trasa wiedzie przez Moskwę i Dehli. Postój w Moskwie jest krótki, natomiast w Dehli wprowadzają nas do strefy tranzytowej i musimy tam przeczekać 8 godzin, nie mając dostępu do strefy bezcłowej, a skromny kiosk niewiele ma do zaoferowania, jeśli chodzi o jedzenie. Dobrze, że można wypocząć na wygodnych siedzeniach w formie szezlongów. Samolot do Katmandu leci krótko, a ja wypatruję gór przez okna. Tymczasem nic takiego nie widać, bo wszystko zasłaniają chmury. Kiedy podchodzimy do lądowania, ukazuje się rozległe miasto na tle suchej ziemi barwy ochry, gdzie niegdzie majaczą jedynie ciemniejsze wzgórza. Jestem prawie rozczarowana i pytam Bartka, naszego organizatora, czy mamy szansę na zobaczenie wymarzonych szczytów. „Nie martw się , Katmandu jest zapylone, góry zobaczymy w Pokharze”. Uspokajam się, bo już zaczynam żałować, że przybyłam tu wiosną, kiedy widoczność jest gorsza. Budynek lotniska zbudowany jest z klinkierowej cegły, co na początku robi na mnie dziwne wrażenie, ale w drodze powrotnej wiem już, że jest to nawiązanie do historycznych budowli, też przecież ceglanych. Musimy wypełnić deklaracje wizowe, a ponieważ jest mało stolików, spora grupa osób robi to klęcząc na podłodze. Potem stajemy w dwóch kolejkach, każdą z nich obsługuje trzech urzędników, jeden ważniejszy od drugiego. Oczywiście wydłuża to oczekiwanie. „Ale za to więcej ludzi ma pracę”, zauważa ktoś. Zabieramy nasze bagaże i wychodzimy na zewnątrz, a tam już czeka tłum kierowców. Wsiadamy do trzech samochodów i ruszamy w stronę hotelu. Ruch w Nepalu jest lewostronny, wydaje się być jednym wielkim chaosem regulowanym jedynie przez siłę klaksonów, ale widzimy na jednym z większych placów policjanta kierującego tym bałaganem. Policjant ma zresztą maseczkę chroniącą twarz przed zapyleniem, bo tak bardzo wysokie jest ono w Katmandu, wiele młodych elegantek nosi też takie maseczki, motocykliści, a także pasażerowie jadący na dachach autobusów.
Stolica
Katmandu jest rozległe, z lotniska do hotelu jest spory kawałek, a jeszcze trzeba przebić się przez liczne korki. Najpierw jedziemy dosyć szerokimi ulicami, mijając po drodze mniejsze budowle mieszkalne, potem dość nowoczesną dzielnicę z biurowcami i sklepami, ale nagle skręcamy w bardzo wąską uliczkę i teraz możemy już tylko podziwiać kierowców, którzy cudem nie obijają się o siebie. Pojazdy są różnego rodzaju: dużo samochodów marki TATA, autobusy z miejscami dla podróżnych na dachu, wiele z nich malowanych w jaskrawe, krzyczące wzory, stare busiki, w których ludzie cisną się jak śledzie w beczce, w starszych dzielnicach wszechobecne są rowerowe ryksze. Pierwszy raz jestem tak daleko na Wschodzie, ale nie odczuwam tej niechęci, obaw, jakie przeżywałam w Maroku. To miasto mimo zanieczyszczeń wydziela niesamowity, korzenny zapach, który jakoś dziwnie mnie przyciąga (zupełne przeciwieństwo wstrętnego odoru, który na zawsze kojarzyć będę z Fezem), mieszkańcy żyją swoją codziennością, ale wciąż widzę też przykucniętych ludzi, zdających się chyba raczej medytować niż po prostu czekać. I już teraz rozumiem tych moich znajomych, którzy lubią wracać na Daleki Wschód. Nie odpychają mnie te małe sklepiki, prawie że prymitywne, te rzeźnie na wolnym powietrzu, ten wszechogarniający hałas. Dojeżdżamy do dzielnicy Thamel, wybitnie turystycznej. Pełno tu sklepów ze sprzętem sportowym. Będziemy mieszkać w Tibet Guest House. To całkiem przyzwoity hotelik, z urokliwym dziedzińcem, gdzie można także zjeść na świeżym powietrzu. Nasz pokój jest porządny i wygodny, łazienka skromna, tylko ściany tutaj bardzo wysokie. Zamawiamy obiad, jakże miło go zjeść wśród bogatej roślinności, w tle mury ozdobione barwnymi reliefami z przedstawieniem gór i świętego lamy. Po krótkim wypoczynku wybieramy się do starego Katmandu. Trzeba przyzwyczaić się do niesamowitego zgiełku, omijających nas motocykli, rikszy, samochodów, wszystko w niemożliwym do wyobrażenia ścisku. Tu już nie ma sportowych sklepów, oglądamy stragany z warzywami i owocami, przepiękne wielobarwne tkaniny, z których powstają stroje kobiece, są też apteki: raz to mały kiosk, raz trochę większy sklepik na rogu, ale leki poukładane są w pewnym porządku, tylko aptekarze nie noszą fartuchów. Wszędzie pełno pyłu, który będzie potem widoczny na moich zdjęciach. Zabytki na placu Durbar obejrzymy już po zmroku, ale to też robi wrażenie. Na jego niewielkim obszarze jest wiele świątyń i posągów, wśród nich hinduistyczne mandiry ze zmniejszającymi się ku górze warstwowymi dachami. Nietrudno odnaleźć w ich kształcie nawiązania do gór, od nich swoją formę przejęły pagody. Dachy opierają się na bogato rzeźbionych rozporach. Wejść do świątyń i pałaców strzegą kolorowe kamienne zwierzęta. Hinduizm i buddyzm współżyją zgodnie ze sobą (chociaż w Nepalu obowiązuje zakaz prozelityzmu), w jednej świątyni mogą modlić się wyznawcy obu religii. Niejeden raz widziałam wiernych składających dary bóstwom (ryż, czerwony proszek, drobne płatki kwiatów do obsypywania świętych wizerunków). Niezliczona ilość bóstw hinduizmu bierze się stąd, że te najważniejsze przybierają różne wcielenia (awatary). Brahma-stworzyciel, wypełnił już swoją rolę; Wisznu-opiekun, podtrzymuje życie i ocala świat, Śiwa-niszczyciel, czuwa nad rozwojem wszystkich gatunków, ale jest też gotowy zniszczyć wszystko, co tylko zobaczy, także niewiedzę. W Katmandu można nawet zobaczyć żywą boginię- Kumari, wybraną spośród 4-5-letnich dziewczynek. Przedtem musi przejść ona szereg prób (na przykład próby strachu) i wykazać się nieskazitelnym ciałem. Po osiągnięciu dojrzałości dziewczyna opuszcza swoją siedzibę z dużym posagiem, mówi się jednak, że mężowie byłych Kumari umierają młodo. Pałac Kumari jest jednym z piękniejszych zabytków w Katmandu, z bogato rzeźbionymi toranami (drewnianymi ozdobami drzwi i okien). A jednak dla nas, Europejczyków, miejsce to robi wrażenie więzienia. Jest już zupełnie ciemno, na ulicach nie ma światła, mimo to mijające nas pojazdy potrafią bezpiecznie wymijać przechodniów i przestaję się bać tego chaosu. Nie ma tu też arabskiej nachalności i zaczepek, które tak denerwowały mnie w Maroku. Wiele herbaciarni i restauracji znajduje się na dachach domów, wchodzimy do jednej z nich po wąskich, stromych schodach. Takiego widoku starego Katmandu nie sposób zapomnieć…
Bhaktapur
Bhaktapur to dawna stolica królestwa, dziś pięknie odrestaurowana. Jest spokojniejsza od pozostałych miast, ponieważ nie ma tu ruchu kołowego, z drugiej strony, czerpiąca niezłe zyski z odwiedzających ją turystów. Już na początku okrążają nas kobiety sprzedające kolorowe kapelusze, ja także daję się namówić na zakup jednego z nich. Inne obciążone sznurami różnorakich wisiorów i korali nie odstąpią nas aż do momentu, gdy w końcu zdecydujemy się na dobicie targu. Pełno tu także sklepików z pamiątkami (wyrobami z metalu, drewna, kukiełkami, maskami). Szkoda, że to początek wycieczki, nie mogę teraz szastać pieniędzmi. Najcenniejszy zabytek to Złota Brama do pałacu królewskiego, framugę ze złoconej miedzi ozdabiają liczne wizerunki bóstw, na złoconym dachu widnieją lwy i słonie. Mam wrażenie, że to azjatycka wersja baroku. Na placu Durbar nie ma już niestety tyle świątyń, co niegdyś: zniszczyło je trzęsienie ziemi. Ale to, co pozostało, robi i tak niemałe wrażenie. Jest tu między kamienna śikhara Siddi Lakszmi, bogini pomyślności i bogactwa. Śikhary to budowle przypominające wieżę, wieżyczka centralna strzela wysoko w niebo, nawiązując w ten sposób do kształtu Himalajów. Ten styl przywędrował do Nepalu z Indii. Dwie okazałe świątynie znajdują się na placu leżącym niżej. Mandir Njatapola (nyata oznacza pięć, tyle dachów wieńczy budowlę) jest najwyższy w Nepalu (ponad 30 metrów wysokości). Wiodą do niego strome stopnie, strzegą go kamienni strażnicy: zapaśnicy, słonie, lwy, gryfy, boginie Baghini i Singhini, a każda para jest 10 razy silniejsza od pary siedzącej poniżej. Nikt jeszcze nie odważył się wejść do środka świątyni, za to można wstąpić na tarasy, by popatrzeć na miasto z góry. W sąsiedztwie Njatapola znajduje się mandir Bhajrawnath z trzypoziomowym dachem, miejsce czci wcielenia Śiwy, Bhajrawy. Na placu stoi właśnie jego rydwan, który przewożony jest przez miasto z okazji Nowego Roku ( do święta pozostało kilkanaście dni). Na razie w rydwanie bawią się dzieci. A ja stojąc wysoko na tarasie mandiru wreszcie widzę góry na horyzoncie, co prawda jeszcze nie te najwyższe. Stąd widać też doskonale dachy starych kamienic, w niektórych miejscach przykryte suszącą się odzieżą (a może to tylko prowizoryczne przykrycie dziur?) Przyznaję, że przy schodzeniu muszę patrzeć pod nogi: stopnie są naprawdę strome! Jak sobie dam radę na szlaku? Wędrując uliczkami starego Bhaktapur dochodzimy do szkoły malowania thanka, religijnych obrazów. Jedne z nich przedstawiają mandalę, geometryczny diagram z kołem życia; inne to wizerunki bogów. Artyści stosują się do skomplikowanych reguł, trzeba podziwiać dopracowanie detali. Czy mogę porównać malowanie thanka do pisania ikon? Nie mogę jeszcze nie wspomnieć Placu Garncarzy, na którym suszą się setki naczyń, a powyżej można zobaczyć, jak na olbrzymich kamiennych kołach są one lepione.
Patan
Do Patanu, drugiego co do wielkości miasta Kotliny Katmandu, dojeżdżamy drogą będącą częściowo w budowie, samochody mają więc do dyspozycji połowę jej szerokości. Znowu podziwiamy brawurę tutejszych kierowców, na dodatek do celu dojeżdżamy sprawniej niż będącymi obecnie w remoncie ulicami w moim Szczawnie. Przez okna możemy obserwować także ekipy budowlane: nie wszyscy wyglądają na bardzo zapracowanych, ale to może ludzie z nadzoru? Plac Durbar, z jednej strony, jest cennym zabytkiem (trzeba zapłacić za wstęp), z drugiej zaś, tutaj toczy się normalne życie Nepalczyków. Jedni się modlą, składają ofiary, inni handlują, jeszcze inni po prostu odpoczywają. Kobiety ubrane są w kolorowe szaty, mężczyźni noszą oryginalne, wyszywane w geometryczne wzory, trapezoidalne czapki tiki. Spotykamy też uczniów i uczennice w niebiesko-granatowych mundurkach. Jedną z ważniejszych budowli jest pałac królewski, którego trzy główne dziedzińce otwierają się na plac. Podziwiamy bogato rzeźbione rozpory dachowe i drewniane kolumny. Taką przebogatą snycerkę można podziwiać właśnie tutaj, w Kotlinie Katmandu, a jej autorami są zamieszkujący ją Nawarowie. Pałac jest zresztą w renowacji, o czym świadczą rusztowania z bambusu. Przed jedną z bram stoi posąg boga Maćhendranathy ubranego w czerwoną szatę. Ośmiokątna kamienna śikhara przypomina o ośmiu żonach XVIII-wiecznego władcy spalonych po jego śmierci na pogrzebowym stosie. Obok mandiru Hari Ankar z potrójnym dachem na szczycie kolumny modli się kamienny król Joganarendra, oplata go kobra, a na czubku jej głowy siedzi ptak. Legenda mówi, że dopóki ptak ten nie odleci, król może wrócić do swego pałacu, dlatego pozostawiono mu otwarte okna i drzwi, a królewska wodna fajka wciąż czeka na niego. Jedną z najpiękniejszych budowli jest mandir Kriszny, swego rodzaju kamienny ażur zdradzający wpływy architektury Wielkich Mogołów. Za nim na drugiej kolumnie klęczy boski człowiek-ptak Garuda, wierzchowiec boga Wiszny. W pobliżu naszą uwagę zwraca publiczna fontanna w formie lotosu, z trzema wylotami wody w kształcie krokodylich głów. Najbardziej zdumiewa mnie widok ustawionych w równiutkiej kolejce wiader i innych naczyń na wodę, nikt się nie przepycha, nie kłóci o pierwszeństwo. Patan to nie tylko Durbar, w bocznych uliczkach można zobaczyć większe i mniejsze klasztory buddyjskie, posągi bóstw obsypane ofiarnym czerwonym proszkiem, jest także świątynia z jaskrawo pomalowanymi rozporami dachowymi. Ta wielobarwność może się wydawać nam, Europejczykom, kiczowata. Może odpowiada ona obfitości hinduskiego panteonu, a może jest pogodną odpowiedzią na szarość codzienności? To tylko moje przypuszczenia, nie znam przecież ani religii, ani mieszkańców tego kraju. Zapuszczamy się w wąskie uliczki, znajdujemy malutki sklepik z pocztówkami, ale nie ma w nim nikogo, więc nic nie kupimy. W innych sklepach są towary przeznaczone dla miejscowej ludności (rozglądamy się i tutaj, bo może znajdziemy dla siebie ładne tuniki), mijamy wejścia do domów ozdobione kolorowymi fryzami, na jednych drzwiach widnieją oczy Buddy. Do tego świata też zajrzała nowoczesność, bo można tu dojrzeć także całkiem współczesny sprzęt elektroniczny.
Wokół Katmandu
Ponieważ w Kotlinie Katmandu znajdują się jedne z najważniejszych zabytków, wybieramy się do dwóch z nich. Pierwszy to jedna z największych (nie tylko w Nepalu) świątyń Śiwy: Paśupatinath. Nam nie wolno do niej wchodzić, oglądamy ją więc ze wzgórza po drugiej stronie rzeki Bagmati. Bagmati, dopływ Gangesu, jest rzeką świętą, dlatego tu właśnie odbywają się ceremonie pogrzebowe, podobne do znanych nam ( z opowieści, zdjęć lub filmów) w indyjskim mieście Benares (Waranasi). Na kamiennych ghati (można powiedzieć: katafalkach) układane są stosy drewna, a na nich ciała zmarłych. Widok dla Europejczyków jest dość szokujący (bo u nas kremacje odbywają się za zamkniętymi drzwiami), na dodatek święta rzeka wydaje się być ściekiem, a nie jakąś cudowną wodą (tej ponurej czarnej barwy nabrała przecież od popiołów, które są do niej wyrzucane). Na brzegu usiadła święta krowa, też czarna. Dymy przysłaniają widok na świątynię. To miejsce zmusza do refleksji nad przemijaniem i śmiercią, tutaj tak bardzo widocznymi. Pomyślałam sobie, że w reinkarnacji jest wiele nadziei na lepsze życie, ale jednak chrześcijaństwo pokazuje, że każdy człowiek jako osobna, indywidualna istota ma szansę na nieśmiertelność. Nie chciałabym w pewnym momencie przestać być SOBĄ, przestać być Anną Pobiedzińską, nawet jeśli miałabym stać się kimś stojącym wyżej w kastowej hierarchii. Wokół świątyni można podziwiać sadhu, wędrownych pustelników, chlubiących się dredami sięgającymi ziemi. Okazuje się, że wielu z nich po prostu zarabia pieniądze na turystach (za zdjęcia z nimi domagają się zapłaty), a dredy są dopinane. Zresztą, zrobili na mnie takie właśnie wrażenie, wyraźnie pozując do fotografii… Na koniec dojeżdżamy do miejscowości zamieszkałej głównie przez Tybetańczyków, gdzie znajduje się największa nepalska stupa Boudhanath. Stupy to najprostsze buddyjskie budowle sakralne, ich poszczególne elementy mają symboliczne znaczenie. Podstawa symbolizuje ziemię, tutaj tworzy ją kilka koncentrycznie ułożonych tarasów, układających się we wzór potężnej mandali. Piękna biała kopuła, niby wielka czasza nawiązująca do odwróconej czarki z ryżem, symbolizuje wodę. Z czterech stron świata spoglądają wszystkowidzące oczy Buddy. Trzynaście złotych pierścieni na iglicy odpowiada 13 stopniom wtajemniczenia, potrzebnym do wejścia na drogę oświecenia i nirwany, które symbolizuje umieszczony na szczycie parasol. Na masztach trzepocą kolorowe flagi modlitewne (żółty symbolizuje mądrość, zielony – aktywność, czerwony – moc, biały – pokój, niebieski – energię), sama kopuła nie jest śnieżnobiała, ponieważ obsypano ją żółtą glinką, by przypominała kwiat lotosu, świątynię otaczają wielobarwne kamienice, niektóre z nich zdają się aż krzyczeć mnogością dekoracyjnych wzorów. Pielgrzymi, ale także turyści obchodzą stupę zgodnie z ruchem wskazówek zegara, przy czym tempo jest o wiele szybsze niż na naszych procesjach! Widać tu wielu mnichów w charakterystycznych pomarańczowych szatach, inni ludzie ubrani są albo całkiem współcześnie, albo w ubiory zupełnie inne od nepalskich (na przykład kobiety w kanciastych czapkach, ciepłych kamizelkach). Wchodzimy do środka tłumu, a z nim do jednej z wnęk z dzwonkami i młynkami modlitewnymi. Dziwna to modlitwa: w pośpiechu, hałasie…A jednak i ja obracam młynki z modlitewnymi inskrypcjami, bo może uda mi się dotrzeć do stóp Annapurny… Zachodzimy też do pomieszczenia, w którym przechodzimy obok dwóch wielkich młynów modlitewnych, przewyższają one wysokością człowieka! Na młynkach przeważnie umieszczona jest najbardziej znana buddyjska mantra: Om mani padme hum. Oznacza ona: Bądź pozdrowiony klejnocie w kwiecie lotosu. Lotos to święty kwiat, klejnot to Budda, a powtarzanie tej mantry jest formą medytacji, która pomaga osiągnąć stan mądrości i spokoju. Za chwilę mamy możliwość popatrzeć na stupę z dachu jednego z domów, gdzie znajduje się restauracja, w której zamawiamy tybetańskie pierożki momo.
Pokhara
Rano wyjeżdżamy na lotnisko (krajowe), skąd mamy polecieć do Pokhary, miasta u stóp Masywu Annapurny. Lotnisko jest oczywiście bardzo skromne, bo nawet wyjścia oznaczone są ręcznie napisanymi kartkami, ale kontrola jest dokładna z podziałem na płeć. Busik z doczepioną przyczepką na bagaże dowozi nas do małego samolociku. Trochę się baliśmy, że to prawie zabytki, ale wnętrze wygląda całkiem przyzwoicie, więc chyba dolecimy? Przez okno widać tarasowe wzgórza, ale z drugiej strony nareszcie wyłaniają się ośnieżone szczyty ponad chmurami! Z tej odległości widok ten sprawia trochę wrażenie fototapety, ale w końcu spełnia się moje marzenie!!! Lotnisko w Pokharze jest jeszcze skromniejsze, ale my z naszymi bagażami dochodzimy już do autobusu, który dowiezie nas do początku trasy trekingu. Plecaki lądują na dachu, a my mamy całkiem dużo miejsca w środku i na razie podziwiamy to urokliwe miasto, spokojniejsze od hałaśliwej stolicy, pięknie położone nad jeziorem. Wysiadamy przy głównej ulicy, by zrobić ostatnie zakupy przed wędrówką. Autobus wspina się coraz wyżej, mijając po drodze zielone tarasowe pola i lasy. Nagle z naprzeciwka wyjeżdżają trzy hałaśliwe autobusy, z tłumem zarówno w środku, jak i na dachach, po czerwonych flagach poznajemy, że to demonstranci (wykrzykują niezrozumiałe hasła przy wtórze bębnów). Na szczęście nie zachowują się jak groźni maoiści, nie żądają od nas haraczu i przejeżdżają obok.
Do Gandruk
Wygodna jazda jednak musi się skończyć, wysiadamy przy małym sklepiku, nasze duże plecaki zabierają teraz trzej tragarze. To młodzi chłopcy, najstarszy ma 18 lat. Nie możemy wprost uwierzyć, że każdy z nich uniesie takie ciężary. My z Gosią zakładamy swoje nowiutkie plecaki, które tutaj w Himalajach przejdą swój chrzest bojowy. Początek trasy jest łatwy, mijamy małe sklepiki (wśród nich śmieszną aptekę, właściwie kiosk z lekami), potem przechodzimy obok małych poletek, droga łagodnie wznosi się pod górę. Wyrywam się do przodu, nawet dziwię się, że doganiam naszych tragarzy, ale ta moja pycha zostanie jeszcze dziś ukarana! Zatrzymujemy się na pierwszy posiłek w górach, w niedużej wiosce nad rzeką. Na razie jeszcze radzimy się Bartka co do jadłospisu. Zamówienia zbierają nasi przewodnicy, ja zamawiam makaron z warzywami i piwo Everest(!). W oczekiwaniu na obiad obserwujemy ludzi zdążających drogą do mostu, są wśród nich tragarze dźwigający klatki z kurczakami, kosze (doko) z przeróżnym towarem, nie brakuje też kobiet z ciężarami. W tym świecie bez samochodów jest jeszcze jeden środek transportu: muły. Może trochę ogarnia nas obawa, gdy widzimy, jak kobieta myje talerze w zimnym strumieniu.. Obiad był pyszny, pełni sił ruszamy dalej. Droga zaczyna wznosić się wyżej, podziwiam wytrwałość miejscowych wieśniaków, którzy na stromych tarasach uprawiają ryż, ziemniaki, kukurydzę. Dla nas są to piękne widoki, dla nich ciężka praca. Mijamy grupę mężczyzn dźwigających ciężką prądnicę, innego sposobu na przeniesienie jej nie ma. A tymczasem droga zamienia się w kamienne schody, które zdają się nie mieć końca. Przystaję coraz częściej i zaczynam wątpić w swoje siły. Jednak nie powinnam była porywać się na tę wyprawę, co ja tu robię, jeśli już na początku nie daję rady! Thile, nasz przewodnik, proponuje, byśmy zamienili się plecakami. Na początku nie wierzę, że jego skromny plecak jest lżejszy, ale w końcu moje plecy muszą przyznać mu rację. Liczę każdy schodek, nie jest łatwo, ale jednak idę, bo podobno już jest blisko. Zmierzcha się, a ja nie jestem w stanie podziwiać otaczającego mnie piękna. Tymczasem Thile wraca już bez obciążenia i proponuje, bym oddała mu plecak.
„Nie , nie trzeba!” protestuję.
„O, jesteś ambitna!” śmieje się i widząc, że dotrę dzisiaj do celu, odchodzi.
Tymczasem zapadły ciemności, nasz hotelik nie jest , niestety, na początku wsi, więc droga wciąż się wydłuża. Ale wreszcie dochodzimy do hotelu Manisha. Jestem zaskoczona, bo wyobrażałam sobie wielkie zbiorowe sale, a oto dostajemy trzyosobowy pokoik z drewnianymi łóżkami i pościelą, w oknach są firanki, a drzwi wychodzą na duży wspólny dla wszystkich pomieszczeń taras. Na piętrze są dwie tak zwane łazienki, to znaczy pomieszczenia z toaletą i kranem zastępującym prysznic. Schodzimy na kolację do jadalni na parterze, w pewnym momencie wbiega tam grupa dzieci z bębnami i innymi głośnymi instrumentami perkusyjnymi, to tutejszy zespół folklorystyczny. Siedzimy jeszcze do późnego wieczora na tarasie, ja częstuję naszych przewodników chlebem z Polski mojego wyrobu (takiego tu nie mają). Nie czuję już zmęczenia, ale wiem jedno: Himalaje nauczyły mnie dzisiaj pokory.
Gandruk-Czomrong
Rano wychodzę na taras i jestem oczarowana: w dali wschodzące słońce oświetla ośnieżone szczyty, teraz jeszcze nieznane mi nawet z nazwy. Wątpię, by mój aparat fotograficzny to zobaczył, usiłuję ten obraz zachować w mojej pamięci. Gandruk jest bogatą wsią, zamieszkałą przez Gurundów, wielu z nich służy w brytyjskiej armii (Gurkhowie), co oznacza dla nich wysokie dochody. Nasz hotelik, jak wspomniałam wcześniej, jest naprawdę wygodny i czysty, z tarasu widzę też inne, podobne do niego, malowane w jasne barwy, przez to pogodne, zapraszające w gościnę. Dzień zaczynamy od kawy, którą przywiozłam z Polski, siedzimy przed naszym pokojem i rozkoszujemy się widokiem. Potem schodzimy na śniadanie, które w Nepalu każdemu, a zwłaszcza mnie, będzie kojarzyć się z jajkami. Jajka na twardo, omlety, jajecznice, a do tego tosty albo ćapati, płaski podpłomyk. Można jeszcze zamówić owsiankę, ale trochę boimy się tutejszego mleka… Wybieram omlet, który nieźle smakuje, popijam herbatą, mam nadzieję, że to śniadanie doda mi sił na drogę. Na początku zresztą jest bardzo przyjemnie: idziemy zaułkami wioski, obserwując domy z dachami krytymi łupkiem, zadbane zagrody, placyki ze studniami. Mijamy dziewczynki idące do szkoły, ubrane w granatowe spódniczki i błękitne bluzki, zostawiam im polskie długopisy. Przepuszczamy stado objuczonych mułów, a potem przechodzimy obok jaków o prawie czarnej barwie sierści. A przed nami wciąż widnieje majestatyczny, śnieżnobiały szczyt. Droga schodzi w dół, do rzeki, której dwa brzegi łączy solidny, nowy metalowy most wiszący. Teraz będziemy iść przez las, najpierw podchodząc pod górę, a potem schodząc zakosami przypominającymi nieco nasze sudeckie ścieżki. Gdyby nie coraz wyższa temperatura, wydawać by się mogło, że to taka zwyczajna wędrówka w Polsce! Dochodzimy do rzeki Kimrong Khola i zatrzymujemy się na jej kamienistym brzegu. Lodowata woda to wspaniałe wytchnienie w tym upale, a jednak ta przedłużająca się sjesta może okazać się zdradliwą… Zatrzymujemy się nieco wyżej na obiad. Takich tak zwanych herbaciarni zobaczymy jeszcze wiele, jednak tutaj zapada w pamięć kołyska z wikliny zawieszona u pułapu. Dwóch mężczyzn gra w karty, gdy dziecko zapłacze, któryś z nich popchnie parę razy koszyk. Stoły, przy którym siedzimy, są bardzo stare, deski zmurszały, prześwitują szpary. Może dlatego nikt nie zamawia zupy? Prawie wszyscy decydują się na ryż z warzywami. Muszę dodać, że od tego miejsca nie dostaniemy już wody w plastikowych butelkach, ponieważ jest to teren parku narodowego. Trzeba mieć własne wielorazowe naczynie, do którego można dokupić przegotowaną wodę (nikt przecież nie odważy się pić wody z tutejszych strumieni!). Ja kupiłam w tym celu w Pokharze bidon. Nasza grupa znowu się rozciąga (podoba mi się to, że każdy może iść własnym tempem, na początku i na końcu zawsze jest przewodnik, nikt więc nie zabłądzi). Zaczynamy się wspinać po piaszczystej leśnej drodze, ale drzewa nie dają upragnionej ochłody. Musimy zatrzymywać się coraz częściej, by napić się chociaż trochę wody, zrobiono tu kamienne siedziska przeznaczone dla odpoczywających tragarzy (pati), możemy więc nawet przysiąść na chwilę. Trochę trudno zachwycać się pięknem tarasowatych pól, coraz bardziej stromych, coraz bardziej oddalamy się od doliny rzeki, a tu pojawiają się pierwsze rododendrony! To dla nich, rododendronów, przybyliśmy tu wiosną, by zobaczyć je w pełni kwitnienia. Te pierwsze trochę mnie rozczarowały: zadziwiają co prawda swymi rozmiarami, to wysokie drzewa, na dodatek rosną na takiej niepojętej w Polsce wysokości (jesteśmy już ponad 2000 metrów nad poziomem morza!), ale kwiatów jest niewiele… Na szczęście droga łagodnieje, a w dali widać niebieskie dachy docelowej wioski. Teraz mogę zachwycić się urodą otaczającego mnie świata. Rozumiem już, że Himalaje to nie tylko niebosiężne szczyty, to także zielone wzgórza z tarasami tworzącymi przedziwną płaskorzeźbę, to skupiska kamiennych domostw i skromne życie mieszkańców. Znane mi opowieści himalaistów o wielkich wyprawach zdawały się pomijać tę jakże ważną część tutejszego świata. Czomrong jest ostatnią wsią na szlaku, nasz hotelik znajduje się prawie w jej najwyższym punkcie. Pokoje znajdują się na dwóch piętrach, ale Thile prowadzi nas do dobudowanej części z dwoma pokoikami, każdy z nich z widokiem na góry. Lepszego wyboru nie mógł zrobić! International Guest House ma własny wielki taras, z którego widać nie tylko część wioski znajdującą się poniżej, ale i okoliczne wzgórza, a także te najdalsze i najwyższe. Spodziewamy się jeszcze piękniejszych widoków jutro o wschodzie słońca, na razie jemy kolację przy jednym długim stole. „To najpiękniejszy balkon na świecie!”- nie pamiętam, kto z nas to powiedział, ale każdy musi przyznać mu rację. Nawet Nepalczycy doceniają to piękno, na murku ułożyli poduszki i siedzą tam spędzając czas na pogawędkach. Nastawiłam budzenie w telefonie, żeby nie przegapić poranka. Jest jeszcze chłodno, ale na tarasie są już prawie wszyscy. Ustawiamy krzesła jak w teatrze. Na grani pojawiają się pierwsze promienie słońca, obrysowując krawędzie szczytów bladoróżowym blaskiem. Cienka kreska stopniowo się poszerza, podkreślając linię szczytów, a my już wiemy, że ta majestatyczna góra to Annapurna Południowa. Na prawo wyłania się Machhapuchhare, Rybi Ogon, święta góra, dlatego niezdobyta przez człowieka. Z każdej strony wygląda magicznie, teraz jest w cieniu, bo przecież słońce kryje się jeszcze za jej szczytem. Jeśli tu jest tak pięknie, co czeka nas dalej?
Czomrong-Dobhan
Z jednej strony, żal opuszczać to miejsce, z drugiej strony, chcemy podążać bliżej tych wysokich szczytów. Czomrong leży na stromej górze, droga schodzi po setkach kamiennych stopni (na razie nie myślę, że czeka nas droga powrotna!), kije trekingowe odciążają mięśnie i nadają rytm moim krokom, mogłabym tak iść bez końca… Dochodzimy do dna doliny, przechodzimy przez zgrabny most i teraz zaczyna się podejście. Na szczęście droga prowadzi przez las, bardziej gęsty niż wczoraj, więcej więc cienia, a ścieżki chyba bardziej łagodne. Coraz więcej rododendronów, pojawiają się także bambusy i dęby. Drzewa są poskręcane w fantastyczne kształty, omszałe, na ścieżkach grube korzenie zmuszają do ostrożnych kroków. To swoista dżungla na wysokościach równym Tatrom! A przed nami Sinuwa z kilkoma herbaciarniami. Adam zachęca nas do wypicia miętowej herbaty, która tutaj okazuje się najlepszą na świecie! W termosie pływają świeże liście, przed chwilą zerwane gdzieś w pobliżu. Przypominam sobie Maroko (tam polubiłam miętę) i już wiem, czym będę gasić pragnienie przez następne dni. W Bamboo zjemy obiad (ja zamawiam zupę czosnkową) i pójdziemy dalej, do Dobhan. To właściwie dwa schroniska, schowane w lesie, można tu także spać w namiotach na polanie. My zatrzymujemy się w Tip-Top Lodge, warunki są skromniejsze, ale można się wymyć w pomieszczeniu z ciepłą wodą (podgrzewaną bateriami słonecznymi), co dla mnie oznacza prawie luksus. Muszę zresztą przyznać, że Nepalczycy starają się utrzymywać porządek w toaletach, często je sprzątają (nawet na parkingach). Jesteśmy już na wysokości 2500 metrów, więc postanawiamy z Gosią pójść przed snem na krótki spacer jeszcze wyżej w ramach aklimatyzacji. Czuję się wspaniale, mogłabym iść długo, ale Gosia ma sandały, a ścieżka jest zabłocona, zresztą już zapada zmierzch. Przedtem zjadłyśmy nasze przywiezione z Polski zupki doprawione polskim czosnkiem (ponoć czosnek zapobiega chorobie wysokościowej), ale po tej przechadzce nabieramy apetytu i zamawiamy pizzę, którą wszyscy tutaj chwalą. Pizza to oczywiście wpływ zachodniej cywilizacji na tutejszą kuchnię, Nepalczycy chcą w ten sposób dogodzić wymaganiom turystów. A może trzeba nauczyć ludzi z Zachodu prostoty życia? Do tego wniosku dojdę jednak w ostatnich dniach wyprawy… Jest już ciemno i chłodno, ale jeszcze nie chcemy spać. Wypytujemy Thilego o jego pochodzenie. Urodził się niedaleko Everestu, jest Szerpą, co nie oznacza tragarza, lecz grupę etniczną zamieszkującą górskie tereny północnego Nepalu. Thile pracował wprawdzie dawniej jako tragarz, potem jednak zrobił licencję przewodnika i jest z tego bardzo dumny. „I jestem zawsze radosny, bo jestem buddystą.” Mówi prawdę, bo jego twarz jest zawsze uśmiechnięta, pełna pogody ducha. Czy my, chrześcijanie, umiemy tak okazywać naszą radość? A jednak odtąd zawsze odpowiadałam Thilemu :”OK.”, gdy pytał o samopoczucie. A potem umiałam już powiedzieć po nepalsku: „ramro”(„dobrze”) albo nawet „ramro suba” (bardzo dobrze”). Rano podczas mycia zębów zauważam nagle wyłaniający się znad linii lasu Rybi Ogon, schowane za nim słońce tworzy wieniec promieni w jego tle, niby aureolę. Chyba zaczynamy rozumieć, czemu Nepalczycy uważają Machhapuchhare za świętą górę i nie wydają zezwoleń na zdobycie tego szczytu. Na śniadanie zamawiamy ćapati, jajka na twardo i tuńczyka z puszki, przyrządzając całkiem smaczną pastę. Oprócz tego zamawiamy duży termos („big pot”) z herbatą miętową, część z tego zabierzemy w drogę.
Dobhan-MBC
Dzisiaj musimy pokonać największą różnicę wzniesień. Początkowo droga prowadzi przez las, ale jest już chłodniej, trzeba założyć kurtki. Mijamy kapliczkę przyozdobioną purpurowymi kwiatami rododendronów, których jest tutaj coraz więcej, wspinają się na coraz bardziej strome skały. Po nepalsku nazywają się lali guran i są narodowym drzewem Nepalu. Zawsze wydawało mi się, że rododendrony w szczawieńskim parku są wyjątkowo duże, a wobec tych w Himalajach okazały się być dużo mniejszymi kuzynkami. Himalajskie rododendrony, które widziałam, miały czerwone i różowe kwiaty, ale podobno można zobaczyć jeszcze inne barwy. Odsłaniają się coraz wyższe skały, mijamy miejsce o pięknej nazwie Himalaya, ale mamy z Gosią tyle sił, że nie potrzebujemy odpoczynku. Od czasu do czasu podajemy sobie tylko bidony, by zaspokoić pragnienie. Zatrzymujemy się przy jaskini, z mapy wiemy, że to już ponad 3000 metrów. Szczyty nad nami mają ponad 4500 metrów, więc różnica wysokości przekracza ponad kilometr, to się widzi i czuje. Ale tak właśnie wyobrażałam sobie Himalaje! Obiad zjemy w Deurali, gdzie znajduje się kilka schronisk, a jedno z nich nosi znamienną nazwę Shangrila, co oznacza utopijne cudowne miejsce ukryte gdzieś w Himalajach. Jest całkiem ciepło i przyjemnie, siedzimy w koszulkach, jemy ryż z curry. Z obu stron górują nad nami potężne szczyty, dochodzące do 5000 metrów wysokości. Spływają z nich wąskie wodospady, z tej odległości sprawiające wrażenie srebrzystych kresek, ale zdaję sobie sprawę, jak są potężne. W dole płynie Modi Khola, główna rzeka w południowej części rejonu Annapurny. Lasy stopniowo rzedną, zdumiewają nas jednak rododendrony ( kwitnące na różowo), wspinające się po stromych zboczach. Droga schodzi w dół, do dna rzeki, które rozszerza się coraz bardziej, a głazy obmywane przez wodę są tak wielkie, jakby zostawili je tutaj jacyś olbrzymi. W pewnym momencie ścieżka zanika i nie wiemy, którędy iść dalej. Przepuszczamy grupę tragarzy, mając nadzieję, że oni nie zabłądzą. Okazuje się, że trzeba po prostu przekroczyć nurt. Tragarze zdejmują buty, my z pomocą kijków (teraz przepraszam je głośno, że tak się z nich kiedyś wyśmiewałam) skaczemy po kamieniach i udaje się nam nie zamoczyć butów! A dolina jest już tak potężna, że ludzie idący jej dnem robią wrażenie mrówek, przedzieramy się przez suche zarośla, czasem napotykamy małe pierwiosnki i liście maków. Potem wchodzimy wyżej, w brzozowy las. Tu już jest chłodniej, zakładam gruby polar i nepalską wełnianą czapkę z warkoczykami. Na skałach widać już płaty śniegu, gdzie niegdzie pojawia się on także na naszej drodze. Powietrze zdaje się być jakby zamglone, a tu nagle dostrzegam w dali niebieskie dachy! To już Machhapuchhare Base Camp, miejsce noclegu!
Wchodzę po kamiennych stopniach i z radością staję przed pierwszym schroniskiem.
„Szukam grupy z Polski”- zagaduję stojącego na dworze przewodnika.
„Tam, wyżej. Fishtail Guest House”.
“Dhanyabath”(dziękuję!)
„A może herbaty?”
„Nie, nie trzeba.” Wydaje mi się, że to już tylko kilka kroków, ale wiadomo, że ostatnie schody są zawsze najdłuższe, a nasze schronisko jest na samym końcu. Tam już wita mnie Thile, ale ja czekam jeszcze na Gosię, żeby pokazać jej, że już jesteśmy u celu. Na razie wchodzimy do jadalni, żeby się ogrzać. Zamawiamy pyszne spring rolls (duże pierogi) z warzywami, ale nie zdejmujemy czapek, bo wciąż zdaje się nam, ze jeszcze się nie zagrzałyśmy. Nasz pokoik ma kamienne, piwniczne ściany, od innych pomieszczeń oddzielają go drewniane przepierzenia. Na końcu budynku jest toaleta, coś takiego jak łazienka z ciepłą wodą to już tylko wspomnienie. Umyć się można na dworze w wodzie wypływającej z węża doprowadzonej ze strumienia.
„Przyniesiemy wodę w wiadrze i umyjemy się tutaj, u nas!”- pomysł Gosi wydaje mi się szalony.
„Ja tego wprost nie przeżyję!”
„Zobaczysz, będzie dobrze.”
Nigdy chyba nie myłam się tak błyskawicznie, ale musiałam potem przyznać rację Gosi, że tak wspaniale, świeżo i ciepło nie czułam się chyba po żadnej dotychczasowej kąpieli. Na dodatek mogę się teraz chwalić, że w MBC miałyśmy pokój z łazienką! Znowu decydujemy się z Gosią na wieczorny spacer w ramach aklimatyzacji. „Dziewczyny, jeszcze wam mało?” dziwią się wszyscy. Tak, mam wrażenie, że mogłabym jeszcze iść dalej i dalej, tak mnie ta kąpiel ożywiła. Na razie szlak w stronę Annapurny jest łagodny, idziemy spory kawałek, a tu zaczyna się zmierzchać. Teraz mijamy już tylko tragarzy, jeden z nich zaniepokoił się naszym widokiem.
„Dokąd idziecie?”
„My tylko na spacer.”
Tak, musimy już wracać, w jadalni napijemy się jeszcze herbaty z rumem. Ale noc była straszna. Gosia powie potem, że tam zrozumiała, co to znaczy zmarznąć do szpiku kości. Miałyśmy na sobie wszystkie ubrania, ale nasze śpiwory okazały się jednak za cienkie. Nie mogłam spać i cały czas myślałam tylko, czy po takiej nocy dam radę dojść do celu.
MBC-ABCZ mapy wiedziałam, że ten ostatni odcinek nie jest długi. Ubrałam się jednak w cebulkę w obawie przed przemarznięciem (w końcu mieliśmy przekroczyć tu granicę 4000 metrów). Tymczasem już po niedługim odcinku robi mi się tak gorąco, że muszę zdjąć grube spodnie i zostać w samych legginsach, a nie ma się gdzie schować. Tu już rosną tylko kępki traw, czasem tylko większe pojedyncze głazy mogą dać namiastkę schronienia. Za nami pozostała magiczna Machhapuchhare, po bokach wznoszą się już tylko ośnieżone skały, a na wprost wyłania się majestatyczna sylwetka Annapurny Południowej. Trawa ma rudawe zabarwienie, czasem pojawia się gdzieś drobny liliowy kwiatek. Mijamy turystów i tragarzy, to tym drugim zawdzięczamy możliwość dotarcia aż tutaj, to oni donoszą do schronisk żywność. Droga wznosi się łagodnie, czuję się zupełnie dobrze jak na tę wysokość, niekiedy tylko przystaję, by napić się wody. Czas stanął w miejscu, reszta świata jest poza mną, teraz ważne są tylko te góry. W najmniej spodziewanym momencie dostrzegam nagle niebieskie punkty w oddali. Czy to możliwe, że są to dachy bazy pod Annapurną? Czy to naprawdę już tak niedaleko? Nie mogę wprost uwierzyć, ale rzeczywistość zgadza się z tym, co pokazuje mapa. Jeszcze tylko krótkie podejście po kamiennych stopniach i już możemy stanąć do pamiątkowego zdjęcia przy tablicy na wysokości 4130 metrów! Na razie po prostu się cieszę, a jeszcze niedawno zastanawiałam się, czy w ogóle dam radę tu dotrzeć. Część grupy opala się przed schroniskiem. To jedna z wielu niespodzianek: tak wysoko, a my możemy siedzieć w krótkich rękawkach. Zamawiam piwo, odpoczywam wraz z innymi. Na ręce Anety siada przepiękny motyl, kolejne zadziwienie. Annapurna Base Camp (w skrócie po prostu ABC) to kilka schronisk, obok rozłożyły się żółte namioty tworzące barwną plamę na tle szarej ziemi. Zostawiamy plecaki, idziemy wyżej, gdzie Nepalczycy ustawili kamienne czorteny z mnóstwem modlitewnych flag, dzięki którym miejsce stało się kolorowe. Na najbardziej okazałym czortenie widnieją tabliczki z nazwiskami kilku poległych alpinistów. Podchodzimy granią oddzielającą nas od potężnej doliny oddzielającej nas od kilku pięcio- i sześciotysięczników. Najbliżej nas jest Annapurna Południowa (7219), której widok towarzyszył nam od początku. A w oddali, jakby na końcu amfiteatru, wznosi się stroma i najwyższa Annapurna I (8091). Ponad schroniskami widać małą platformę, na której niedawno wylądował czerwony helikopter. Tak też można tu się dostać! Powyżej widać kilka namiocików, tam już mieszkają chyba prawdziwi himalaiści. Schodzimy inną drogą, omijając małe jeziorko, do którego sięgają już płaty śniegu. Jednak wyobrażałam sobie ABC zupełnie inaczej: myślałam, że wszędzie będzie biało i bardzo zimno. Tej nocy zmarzłam chyba troszeczkę mniej, może dlatego, że ubrałam na siebie jeszcze więcej rzeczy niż wczoraj, może już byłam psychicznie nastawiona? Rano wstajemy wcześniej, by zobaczyć wschód słońca. Dziwię się, że jest nas tylko czworo. Najpierw dochodzimy do głównego czortenu, ale postanawiamy podejść tak wysoko, jak tylko to możliwe, czyli do granicy śniegu.
Trawersujemy zbocze ponad obozikiem, by w końcu dotrzeć do małego czortenu u stóp Hiun Chuli, z wyliczeń Bartka wynika, że to może być 4400 metrów wysokości (mój życiowy rekord). Na wprost oszałamia swym surowym pięknem Annapurna Południowa. Na razie tylko jej górne partie oświetla słoneczny blask, stopniowo schodząc coraz niżej. Wydaje się, jakby słońce włożyło jej na głowę złocistą koronę. Kieruję wzrok w prawo, mijam strzelisty wierzchołek Fang i teraz już mogę podziwiać najwyższą Annapurnę I, jedyny tu ośmiotysięcznik (dziesiąty szczyt Ziemi). Dopiero w domu dowiem się, że jest bardzo trudną do zdobycia górą i statystycznie pochłonęła najwięcej ofiar, jej ściany są przecież prawie pionowe, to widać nawet z tej odległości. Do 2005 roku zarejestrowano 103 wejścia na wierzchołek i 56 przypadków śmierci. W zachodniej partii masywu znajduje się jedno z najwyższych urwisk na świecie, południowo-zachodnia ściana wierzchołka Baraha Shikhar (7647 m). Ściana ta ma od 4600 do 4800 metrów, jest więc wyższa od ściany Rupal w masywie Nanga Parbat liczącej 4500 m wysokości. A właśnie próbują ją teraz zdobyć z drugiej, północnej strony polscy himalaiści, o czym nawet wie Thile! (Po powrocie dowiem się, że była to udana wyprawa: Piotr Pustelnik zdobył tym samym Koronę Himalajów, a Kinga Baranowska kolejny ośmiotysięcznik). Wiele osób uznało za najpiękniejszy szczyt Machhapuchhare, oczywiście trudno się z nimi nie zgodzić, ta góra jest wprost fantazyjna, i to z każdej strony, z jakiej mogłam ją oglądać. Czasem zdaje się przypominać Matterhorn, drugie marzenie mojego życia. Ale obie Annapurny pozostaną już na zawsze w mojej pamięci. Annapurna Południowa, z łukowatym grzbietem, niby sklepienie kościoła, najbardziej widoczna z oddali, a tu, z tego punktu, dokąd udało się nam dotrzeć, wydaje się być już tak blisko… Chciałoby się pójść dalej, wyżej…Wydaje się, że nie byłoby to takie trudne, tylko ten śnieg… „ Tam bez czekanów i raków nie można” – tłumaczy Bartek. Aneta chciałaby iść mimo wszystko, ja żałuję bardzo, że nie udało nam się pożyczyć sprzętu. Ciekawość ciągnie w górę i tu rozumiem wszystkich, którzy są gotowi poświęcić nawet życie dla wspinaczki. Rozsądek powstrzymuje od szaleńczych kroków: oto walka, jaką nieustannie musi toczyć człowiek ze sobą samym. Annapurna I zamyka wspaniały amfiteatr, sprawia wrażenie niepokonanej, jej ściany są właściwie pionowe, a jednocześnie bardzo rozległe, widać pionowe seraki, wprost trudno uwierzyć, że ludzie mimo wszystko próbują się wspinać po tej Szklanej Górze. Oddziela ją od nas spływający w dół olbrzymi lodowiec. Co prawda myślałam, że zobaczę śnieżnobiały jęzor, a tu lodowiec jest „brudny”, bo zbiera ze sobą różne skalne okruchy. Sprawia to wrażenie olbrzymiego żwirowiska. W dole błyszczy się jeziorko polodowcowe z kawałami lodu. Od czasu do czasu słychać spadające głazy, a poza tym zewsząd ogarnia nas cisza. Taką ciszę można spotkać tylko wysoko w górach, podobne uczucie ogarnęło mnie niegdyś na Kościelcu, ale tu wszystko, nie tylko wysokości, jest większe. Tutaj cisza dosłownie zamyka mnie w sobie, nie potrafię właściwie myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że po prostu jestem w tym miejscu. Nie umiem wyrazić w tej chwili prawdziwej radości, wdzięczności za to, że mogłam tu dotrzeć. Mam wrażenie, jakbym troszkę zaczynała rozumieć pojęcie nirwany. I jak do nirwany prowadzi 13 stopni wtajemniczenia, ja potrzebowałam 3, by dojść do stóp Annapurny: najpierw chodziłam uliczkami nepalskich miast, potem mozolnie pokonywałam dróżki pomiędzy wioskami, by w końcu wejść w świat lasu i gór. Słońce oświetla na początku tylko szczytowe partie Annapurny I, potem schodzi coraz niżej, aż wreszcie cała ściana jest opromieniona, a przez to jej szczegóły bardziej widoczne. Schodzę niżej, by jeszcze raz stanąć na grani na wprost tej „Żywicielki”, ale wciąż nie pojmuję, dlaczego tym niedostępnym skałom nadano przed wiekami taką nazwę. Szukam kamieni na pamiątkę: niezbyt dużych, by nie zaciążyły plecaka: w domu będą dla mnie cenniejsze od niejednego szlachetnego kamienia. Uciekający czas zmusza nas do powrotu do schroniska, tam już czekają tragarze na ostatnie plecaki. Przed nami długa droga, bo mamy dotrzeć do Dobhan, czyli zrobić dzisiaj trasę dwóch poprzednich dni. Na szczęście to będzie głównie schodzenie, a i to niezbyt uciążliwe.
PowrótZostawiamy Sanktuarium z tyłu, przed nami znowu góruje magiczna Machhapuchhare. Szybko dochodzimy do MBC, ale nawet się tam nie zatrzymujemy, schodzimy niżej, do wyschniętego brzozowego lasu. I tutaj dogania nas Thile, zamykający grupę. Przyśpieszamy, chcąc dorównać mu kroku, a Thile zaczyna śpiewać. Teraz żałuję, że nie zapytałam go wtedy, o czym była ta pieśń, ale było w niej wiele radości, tej, którą on stale roztaczał wokół siebie. Nagle poprosił nas, byśmy i my coś zaśpiewały, okazało się, że nic nie pamiętamy, a gdy coś sobie wreszcie przypomniałyśmy, brakowało nam oddechu! Czasem wydaje mi się, że Thile przypomina Tenzinga Norgaya, który wraz z Edmundem Hillarym pierwszy wszedł na Mont Everest: obaj mają ten sam uśmiech na twarzy. Ale to właśnie Hillary opisał Szerpów jako ludzi radosnych, zgodnych, pracowitych. Thile prowadzi nas na drugą stronę rzeki, tłumacząc, że po prawej istnieje niebezpieczeństwo lawin, zdarzały się śmiertelne wypadki. Idąc jego tempem, doganiamy część grupy i docieramy do Deurali. Tutaj słyszymy największą pochwałę z jego ust, że jesteśmy silnymi kobietami. Nabieramy ochotę na wędrówki po Himalajach w przyszłości. Znowu przechodzimy przez las rododendronowy. Mijamy po drodze rodzinę z Izraela: rodzice z trójką dzieci, w tym jedno w nosidle, karmione jeszcze piersią. Z jednej strony, czujemy podziw, z drugiej, zastanawiamy się, czy to jednak nie szaleństwo: oni zrobili tę samą trasę, co my, na dodatek bez tragarzy! W Himalaya zatrzymujemy się na posiłek, nagle nad naszymi głowami pojawiają się chmury i zaczyna padać deszcz! Gosia jest jednak niepokonana, „Zakładamy kurtki, na plecaki dajemy osłony przeciwdeszczowe i możemy iść!” W lesie deszcz nie jest zresztą taki straszny, na dodatek kwiaty rododendronów nabierają wspaniałej, intensywnej barwy i teraz są tak piękne, jak je sobie wyobrażałam. Cieszymy się więc, że trafiłyśmy też na taką pogodę! Dochodzimy do Dobhan prawie suche. „Dziewczyny, wy zawsze jesteście przygotowane na wszystko!” To prawda, wyglądamy bardzo profesjonalnie, plecaki zdały egzamin na piątkę, buty też. Tymczasem od Holendrów dowiadujemy się o smoleńskiej katastrofie (nawet tutaj nie działają nasze telefony, nie mamy więc na razie kontaktu z Polską). Wiadomość jest jednak dla mnie tak odległa, że prawie nierzeczywista. Nawet nie staram się myśleć o tym, teraz najważniejsze jest to, że mogę umyć się pod ciepłym prysznicem, że jestem taka czysta i lekka, że tu już nie zmarznę, że przeszłam już najważniejszą część trasy i nie czuję wielkiego wyczerpania, wprost przeciwnie, chyba mogłabym jeszcze wrócić pod Annapurnę! Przed nami droga powrotna, ale Thile zgadza się zmienić trasę: nie będziemy iść przez Gandruk, tylko trochę inaczej, dla urozmaicenia. Zejścia i podejścia na obu szlakach są podobne (czyli równie uciążliwe, bo to znowu kamienne schody…).Moja kupiona w Katmandu mapa znowu wędruje z rąk do rąk. Następnego dnia jest już po prostu gorąco, na szczęście pierwszy etap to las. Zatrzymujemy się znowu w Sinuwie, która już na zawsze kojarzyć mi się będzie z miętową herbatą. Thile pochwala nasz wybór, ale sam z tragarzami pije coś w rodzaju lemoniady. Ścieżka jest kręta, trzeba bardzo uważać na wystające korzenie, drzewa mają fantastyczne, poskręcane kształty, wiele z nich jest omszałych, porośniętych tak zwaną oplątwą, na niektórych dostrzec można storczyki. Mijamy mniejsze i większe grupy turystów, a także tragarzy, których staramy się od dłuższego czasu nie tylko witać „Namaste!”, ale życzyć im także dobrego dnia („Ramrodin!”). Cieszy nas ich zaskoczenie, a jeszcze bardziej ich słowa odpowiedzi, o których wyjaśnienie prosimy potem Thilego. Żałujemy, że trochę za późno zaczęłyśmy tę naukę (zapakowałam co prawda do plecaka kartkę ze słówkami, ale jak zwykle okazuje się, że najlepiej zapamiętuję to, co usłyszę, czyli żywy język). Tymczasem przez drzewa prześwituje już strome zbocze Czomrongu z setkami kamiennych stopni. Tę drogę znamy, ale z przeciwnej strony, zdajemy sobie sprawę, że nie będzie to łatwe podejście, na dodatek w pełnym słońcu. Czy wystarczy nam wody? Zaczynamy z Gosią podchodzić spokojnie, rytmicznie. Kijki podtrzymują ten rytm, czasem pomagają przezwyciężyć chwilową słabość nóg. Nie zatrzymujemy się zbyt często, mijamy herbaciarnię pozdrawiając jedynie zmęczonych turystów. Staram się nie podnosić głowy (musimy wejść na sam szczyt), potem tylko będę żałować, że nie liczyłam schodów (ale Jurek doliczył się ponad 2000!). Niżej są pola, na których ciężko pracują kobiety i dzieci, wyżej zaczynają się domostwa. Placyk ze studnią to chwila wytchnienia od schodów. Czy przeszłyśmy już połowę drogi? Widzę co prawda budynek z dobudówką, czyżby było to miejsce naszego noclegu parę dni temu? Ale wciąż jest tak wysoko… Teraz zwycięża nas upał, musimy jednak napić się, by móc iść dalej. Znowu ten sam rytm: prawa noga – lewy kij, lewa noga – prawy kij. Tu każdy zostaje już tylko ze swoimi myślami, a one koncentrują się na kolejnych zakrętach. Mam wrażenie, że zbliżamy się do celu, ale w tym momencie pragnienie jest tak silne, a nogi nagle słabną, że wypijam wszystko do końca, tak samo Gosia. Ale za chwilę wita nas z góry Basia: siedzi na znajomym murku hotelu International! Zdobyłyśmy Czomrong, o którym potem każdy będzie opowiadał jako o symbolu himalajskich trudów. Dla nas okazał się natomiast sprawdzianem, bo tak naprawdę wyobrażałyśmy sobie, że będzie dwa razy dłużej i trudniej. Znowu siedzimy więc na najpiękniejszym balkonie świata i podziwiamy znane nam już teraz nie tylko z nazwy Annapurnę Południową oraz Macchapuchhare. Thile dosiadł się do mieszkańców, którzy znowu rozłożyli poduszki na murku i cieszą się pięknem swojego świata. Podziwiam urodziwą dziewczynę w tej grupie, ubraną w tutejszy wielobarwny strój. Wszyscy są radośni, pogodni. Ale czyż można być nieszczęśliwym w takim otoczeniu? Przekonałyśmy się z Gosią, że ci ludzie są nadzwyczaj uczciwi. Zostawiłyśmy tu kilka dni temu zielony sznurek, kiedy zapytałam, czy przypadkiem nikt go nie znalazł, za chwilę przyniósł go nam gospodarz. Aż żal stąd odchodzić! Dla mnie Czomrong na zawsze zostanie wspomnieniem pięknego i dobrego, urzeczywistnieniem Szangrila… Jednak przed nami jeszcze zejście w dół. To polna ścieżka, wyznaczona przez nierówne głazy, kijki naprawdę się przydają, bo jest dość stromo. Mijamy robotników układających nowe, równe stopnie, chociaż kamienie, z których są zrobione, dają się łatwo obrabiać, jednak praca w tym upale musi być czymś strasznym. Chcę przekazać moim „Ramrodin” wszystkie najlepsze myśli. To zbocze wydaje się bardziej strome od tego, którym weszłyśmy, dlatego cieszymy się, że idziemy w przeciwnym kierunku niż mijający nas zasapani turyści. W dole, prawie pod kątem 90 stopni, widnieją dachy miejscowości, do której zdążamy. W pobliżu mają znajdować się gorące źródła. Jeszcze kilka zakrętów, kilkadziesiąt stromych schodków i oto jesteśmy w Jihnu. To mała wioska, przycupnięta do tego stromego zbocza, nasz hotelik okazuje się wprost bajkowym miejscem. W jednym budynku z długim balkonem znajdują się pokoje, w drugim, kuchnia, a na dachu taras z widokiem na cała okolicę. Thile obiecywał, że będziemy mieszkać w ogrodzie, rzeczywiście, na podwórzu, na murkach, wszędzie posadzono rozmaite rośliny, niektóre znane w Polsce w doniczkach, tu są oczywiście większe i dorodniejsze. Perspektywę zamyka wspaniała araukaria i drugie drzewo z bladoróżowymi kwiatami delikatnymi jak piórka. Ale pod murkiem rosną kępki dorodnej marihuany… Mamy dużo czasu, by się wykąpać, zrobić pranie. Na obiad zamawiamy wegetariańskie spring rolls. Na talerzach obok smakowitych pierożków podano surówkę z pekińskiej kapusty i pomidorów. „Nie boicie się, dziewczyny?” Tak, wiemy, co może oznaczać surowizna w tym kraju dla nas, Europejek. Ale mi się usta uśmiechają do tych dawno nie widzianych warzyw, obie ryzykujemy. Po cichu wierzymy w moc ziołowej chorwackiej trawaricy, która nas jak dotąd ratowała przed zatruciem (a różne sensacje żołądkowe przeżyła już niejedna osoba z naszej grupy). Spędzamy miły wieczór na tarasie, obserwując, jak na przeciwległej górze stopniowo zapalają się światła, samotne niby gwiazdy. Tutaj spróbowałam rakshi, nepalskiej wódki: chyba jedynej rzeczy, która mi nie smakowała w Nepalu. Gosia chciała zaciągnąć mnie do gorących źródeł, znajdujących się poniżej. To tylko 15 minut, ale jakoś opowieści o niezbyt czystej wodzie zniechęcają mnie. Obiecujemy sobie ranny spacer. Niestety, skończyło się tylko na planach. Rano czuję po raz pierwszy zakwasy (to jednak było niełatwe zejście) i zastanawiam się, jak dam radę pójść dzisiaj. Mam nadzieję, że nogi się rozchodzą. Schodzimy w dół do rzeki Modi Khola. Przed nami długi, stary most wiszący. Niektóre deski chwieją się, jakby zaraz miały wypaść, most chwieje się w obie strony, ale ja go przebiegam. Ból znika niepostrzeżenie. Droga jest teraz łagodna, najpierw idziemy wzdłuż lasu, potem przechodzimy przez pola, na których uprawia się obok kukurydzy ziemniaki. Mijamy także zagony z wyjątkowo rosłą marihuaną, która jest zresztą piękną rośliną. Dalej zaczynają się tarasy, ich rytm działa na mnie niezwykle kojąco. Jest upalnie, ale na razie nie dajemy się wyprzedzić idącym za nami tragarzom.
„Przepuścimy ich?”
„Może tam przy tym murku, jeszcze kawałeczek…”
Trzeba jednak w końcu się zatrzymać, tu jest po prostu zbyt pięknie, by przechodzić obojętnie obok takich widoków. Kiedy czytałam o Himalajach, przed oczami miałam ośnieżone szczyty, ostre skały, niebezpieczne nawisy, chmury pod stopami. Za taką panoramą tęskniłam wiele lat. Ale nie wiedziałam, że Himalaje to także zielone góry, wioski na wysokości równej tatrzańskim graniom. Tarasowe uprawy znałam dotąd ze zdjęć, tu kroczę po przecinających je ścieżkach, stając się częścią tej niezwykłej panoramy, gdzie człowiek tak bohatersko przystosował stromizny do swoich potrzeb. Przed nami wieś Landruk. Wygląda na starą, dachy pokryte łupkiem, na podwórkach suszy się słoma, spichlerze to prymitywne drewniane ogrodzenia. Nie widać turystów, tak jakby tędy nie przechodził szlak. Ale ja ufam mojej mapie i staram się iść zgodnie z jej wskazaniami, czyli coraz wyżej. Jest tu trochę hotelików, ale jeden z nich wygląda wprost uroczo: białe ściany, drewniane okna, wszystko ukwiecone, schowane w głębi zielonego dziedzińca. Szkoda, że nie będziemy tu nocować! Po raz pierwszy pojawia się we mnie pragnienie pozostania tutaj na dłużej, może na zawsze… Przechodzimy obok kolejnych zagród, ale nie spotykamy zbyt wielu mieszkańców, na pewno pracują w polu. Ktoś wyglądający na Nepalczyka siedzi przed domem i czyta książkę, ale to chyba niemożliwe, by tutejszy mieszkaniec miał na to czas. Ale kto wie? Nasz postój jest w najwyższym punkcie wsi, skąd mamy widok na całe przeciwległe wzgórza: tutaj tarasy zdają się tworzyć coraz bardziej złożoną, a jednocześnie tak bardzo harmonijną kompozycję. Nie chcę iść dalej, znalazłam swoje Szangrila. Ale co tu robić, z czego żyć? Mam nawet odpowiedź: „Mogę nająć się do pracy jako kucharka!” Rozsądek oczywiście zwycięża i ruszamy dalej. Krajobrazy są wciąż tak samo zapierające dech w piersiach i właściwie trudno powiedzieć, gdzie jest piękniej. Wszędzie zostawiam cząstkę mojej duszy… Jeszcze jeden mały most wiszący, a potem schody prowadzące do następnej wioski o wdzięcznej nazwie Tolka. Tutaj zatrzymujemy się na obiad w restauracji pod gołym niebem, która rozłożyła się po obu stronach drogi, dzięki temu można obserwować przechodzących tu mieszkańców, turystów, tragarzy, a nawet stadko mułów objuczonych ciężarami. Razem z nami na posiłek zatrzymała się holenderska rodzina z trójką dzieci, przy czym najmłodsze niesione jest przez wynajętego tragarza. Dzieci nie wyglądają na zmęczone, rysują coś w swoich zeszycikach. A my zamawiamy codzienną nepalską potrawę, czyli daal bath. Jest to ryż z zupą z soczewicy i sosem warzywnym. Zwyczaj pozwala zamawiać dokładki bez końca! (Jakiż to piękny symbol nepalskiej gościnności!). Ja poprzestaję na jednej porcji, bo jest naprawdę sycąca, trochę żałuję, że nie jadłam tego wcześniej, naśladując skromnie żyjących Nepalczyków. Niestety, stąd też trzeba wyruszyć w dalszą drogę, która teraz prowadzi przez las. Początkowo jest całkiem spokojna, przechodzimy przez następny most, a tu znowu zaczynają się kamienne stopnie. Pomimo wysokich drzew jest gorąco i to podejście wcale nie jest takie łatwe. Już wydawać by się mogło, że dochodzimy do szczytu, a tymczasem to tylko następny zakręt. Nagle do naszych uszu dochodzi śpiew, pełen radości i szczęścia. Okazało się, że to tragarze schodzą z wielkimi ciężarami…Kto z nas potrafi być tak radosny w pracy? W połowie góry stoi mała chatka, niby leśniczówka. Nepalka sprzedaje napoje, Thile częstuje nas wszystkich mandarynkami. Nabieramy sił na kolejne schody. I znowu w górę, ale już niedługo dochodzimy do Deurali. Stąd będziemy już tylko schodzić do miejsca naszego noclegu, czyli Pothany. Nasz hotelik to pomalowany na zielono dwupiętrowy budynek z obiegającymi go drewnianymi galeriami (ich konstrukcja nie wygląda na zbyt solidną), dostajemy pokoik z jednym bardzo szerokim łożem. Na razie wszyscy kierują się na polanę w głębi, gdzie ustawiono stoły. Miejsce sprawia wrażenie nieomal letniskowe, ale tylko tutaj można mieć przed oczami widok na Annapurnę i Machhapuchhare. Obok zachwytu pojawia się gdzieś uczucie żalu: bo to przecież już czas pożegnania… W tej sielance nastrój zakłócają krzyki dzieci i skrzypienie starej, drewnianej karuzeli – huśtawki, zbudowanej bez gwoździ, sprawiającej wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Aneta i ja nie możemy się jednak doczekać, kiedy dzieci sobie pójdą, bo same mamy wielką ochotę też zaszaleć. W drugiej turze karuzelę opanowują nasi tragarze, ale nie mamy odwagi dołączyć się do nich. Potrzebowałybyśmy jednak pomocy innych do rozhuśtania nas, ale kiedy wreszcie zostajemy same na placu (boju?), Bartek nam zabrania tej zabawy ze względów bezpieczeństwa. ZAWSZE będę żałować! W nocy okazuje się, że pod nami śpią tragarze, a podłoga i sufit są tak cienkie, że wszystko słychać. Wszystko: to znaczy obce, zupełnie niezrozumiałe dźwięki (chłopcy jakoś nie mogli zasnąć). Jeszcze ostatnie śniadanie w górach (1950 metrów), ostatnie spojrzenie na szczyty. Ktoś czyta otrzymaną listę ofiar katastrofy smoleńskiej, ale dla mnie wciąż jest to odległe. Na razie myślę tylko o tym, że zaraz trzeba będzie wstać, zabrać bagaże z pokoju, uregulować rachunki, zarzucić plecak na ramiona i ruszyć na ostatni etap wędrówki, niestety, bardzo dzisiaj krótki. To ostatni dzień w górach! Najpierw idziemy przez las, droga zaczyna prowadzić w dół, ale nie jest to trudne zejście, zbiegamy w kierunku zielonej polany, przypominającej prawie polany w moich Górach Wałbrzyskich. To PRAWIE jest jednak dużą różnicą, bo tylko tu mogę jeszcze spojrzeć na wspaniałą panoramę łańcucha Annapurny! Robię kilka zdjęć, mało wierząc, że zobaczy je mój aparat (a jednak zobaczył!). Dochodzimy do granicy Parku Narodowego, gdzie spisują nasze dane, to potwierdzenie końca trekkingu. Jesteśmy w dużej, zadbanej wsi z nowoczesną szkołą, ale ja nie zauważam, że tu jeżdżą już samochody! Przez tyle dni nieomal zapomniałam o nich! Po raz pierwszy musimy uważać na drodze. Doganiamy naszych tragarzy, ich obecność pomaga nam nie stracić kierunku. Bo teraz będziemy iść na skróty, stromymi kamiennymi ścieżkami przecinającymi na ukos główną drogę. W tym samym kierunku zmierza grupa kobiet z dziećmi, podziwiam ich tempo! Kobiety są odświętnie, kolorowo ubrane, pachną ciężkimi perfumami, na nogach mają klapki, ale idą tak samo szybko jak my w górskich butach. Pod górę wchodzą tutejsi mieszkańcy i turyści, spotykamy polską parę. Właściwie cieszę się, że nie muszę w tym upale znowu dreptać w górę, ale trochę im zazdroszczę, że dopiero zaczynają wędrówkę. To ostatnie chwile, by podziwiać jeszcze raz fantazyjne tarasowe pola: w każdym miejscu wyglądają trochę inaczej. Raz są szersze, raz węższe; tu bardziej symetryczne, tam mniej. Ale tu przecina je droga, a w dole dwa zbocza rozdziela główna szosa prowadząca do Pokhary. Jeszcze tylko strome, nużące zejście przez las i oto dochodzimy do miejsca z kramami, knajpkami, postojem dla różnego rodzaju autobusów i busów. Kupujemy zimne napoje i czekamy na resztę grupy. To chwila odpoczynku, ulgi (bo jednak w upale nawet ten krótki odcinek dał się we znaki), ale także żalu. Bo to już koniec: skończyła się cisza, nieskażona przyroda, jesteśmy u progu współczesnej cywilizacji. Nasi tragarze pozbywają się ciężarów, tymczasem jesteśmy w komplecie, bo niektórym udało się złapać okazję i dojechać inną drogą na dachu miejscowego busiku. Wszyscy postanawiamy dopłacić dzielnym chłopcom za ich pracę i składamy się na dodatkowe pieniądze. Okazuje się, że chłopcy pojadą razem z nami do Pokhary, przez całą drogę rozmawiają ze swoich komórek, wyglądają na zadowolonych. Zatrzymujemy się w hotelu, który jest częściowo w rozbudowie, ale tutaj to nikomu nie przeszkadza, przechodzimy do naszego pokoju przez remontowane korytarze. Z okna widać rusztowania, ale także piękną araukarię. Mamy swoją łazienkę, doprowadzamy się więc do porządku po skromnych górskich ablucjach. Niestety, czyste spodnie zostały w hotelu w Katmandu, więc nie bardzo mam się w co przebrać. Postanawiamy iść z Gosią na zakupy: wreszcie trzeba pomyśleć o prezentach! Pokhara to miasto jak letnisko, pełno tu sklepów dla turystów. Obok sklepów sportowych są te z biżuterią, odzieżą. Kupuję bransoletki dla dziewczynek, koszulkę dla Piotrusia ze szlakiem Annapurny. Uwielbiam zwyczaj targowania się, brakuje mi tego w Polsce. Trafiamy do sklepu z ubraniami, gdzie obsługują sami panowie, niektórzy całkiem przystojni, a wszyscy starają się być mili i oczywiście przekonują nas, że cena, którą oferują, jest wyjątkowa, specjalnie dla nas. Nie można tu wyjść bez zakupu czegokolwiek, ja przywiozę do Polski białą haftowaną bluzę (na szczęście made in Nepal) i jedwabny szaliczek. Wracamy do hotelu i po drodze spotykamy Thilego, który prowadzi nas nad jezioro. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz zobaczyłam zdjęcia Pokhary w Internecie, wiedziałam, że muszę tam pojechać. Miasto w zieleni, odbijające się w tafli wody, a w tle Himalaje: rzeczywistość czy sen? A może przedsionek nieba? Trochę się rozczarowałam: jezioro nie jest krystalicznie czyste, można wynająć łódkę, ale jakoś nie mam ochoty. Dzisiaj zresztą wyjątkowo dużo ludzi, otóż ten dzień to nepalski Nowy Rok! Wszyscy są odświętnie, kolorowo ubrani, zwłaszcza kobiety. Zaczynam przyzwyczajać się do tych jaskrawych barw. A może to my w Europie jesteśmy po prostu zbyt szarzy? Po raz drugi w życiu obchodzę Nowy Rok w innym terminie: kiedyś w Maroku, teraz w Nepalu. Co ciekawe, właśnie zaczyna się rok 2067! To świadczy o względności czasu i o względności pomiaru czasu. A jeśli uwzględnimy inne systemy metryczne (na przykład dwójkowy!)? W każdym razie w Europie raczej nie dożyję 2067 roku, a w Nepalu było to możliwe! „Thile, chyba Ci smutno obchodzić święto z dala od rodziny?” (Thile mieszka w Katmandu) „No cóż, jeszcze jestem w pracy…” Wszyscy spotykamy się w koreańskiej restauracji (polecanej przez Bartka), tutaj po raz pierwszy spróbuję sushi, które okazało się całkiem smaczne. Thile jest smutny (pewnie tęskni za rodziną), to niezwykły dla mnie obraz. Próbuję go trochę zagadać:
„Co nam proponujesz na następny raz?”
„Trekking pod Everest!”
(Po powrocie do Polski stwierdzę jednak, że to zbyt przereklamowane i skomercjalizowane, chyba wolałabym obejść Annapurnę… Ale to sprawa przyszłości!) Nie wszystkim posmakowało koreańskie jedzenie, zamawiają drugą kolację w hotelowej restauracji. Potem resztka grupy usiłuje znaleźć miejsce, gdzie można by świętować Nowy Rok trochę po europejsku, ale większość lokali szybko się zamyka. Idziemy spać. Nazajutrz czeka nas podróż autobusem do Katmandu. Znosząc nasz duży plecak znowu dziwię się, jak tragarze mogli dźwigać takie dwa jednocześnie? Autobus ma klimatyzację, siedzenia są trochę wysłużone, ale każdy z nas ma podwójne miejsca. Na początku przejeżdżamy wzdłuż kolorowych wiosek, domy bowiem (zazwyczaj piętrowe) pomalowano na przeróżne pastelowe barwy. Ludzie żyją tu skromnie, ale nasze szare wsie z liszajowatymi murami są chyba smutniejsze… Jazda niestety nie należy do przyjemnych, strasznie nas trzęsie, chociaż droga jest chyba lepsza od wałbrzyskich ulic, ale może to resory…Zatrzymujemy się w jakimś małym miasteczku, jednak nikt nie ma ochoty na obiad, bo lokal nie wygląda zachęcająco. Za to ogród przy nim jest prześliczny, niby wrota do raju. Owocujące palmy daktylowe, staw z nenufarami i żabami, hibiskus jak drzewo, inne nieznane mi drzewo ma kwiaty delikatne jak jakieś różowe ptasie pióra. Teraz krajobraz jest płaski, tylko w dali widnieją zielone wzgórza. Wyciągam się wzdłuż i zasypiam jak wiele osób w autobusie. Chociaż z Pokhary do Katmandu jest około 200 km, podróż ma trwać 7 godzin! Następny postój w kolejnym, trochę większym miasteczku. Zatrzymujemy się koło targu z warzywami, owocami i rybami. Wszystko wygląda na smakowite, zadziwiają nas tylko chropowate ogórki. Kupiłybyśmy je z Gosią. „Ale jak to przyrządzić? Czy można jeść na surowo, może trzeba gotować?” Nie dogadamy się przecież tu z nikim, kupujemy tylko owoce. Przy autobusach zatrzymują się sprzedawcy z tacami pełnymi ślicznych ogórków posmarowanych nieznaną mi pastą. Zatęskniłam za warzywami, mam ochotę spróbować. „Oszalałaś?! To przecież najprostsza droga do biegunki!” W końcu ulegam większości, ale do dzisiaj nie jestem przekonana, czy zrobiłam dobrze. Trzeba jeszcze wspomnieć, że skorzystałam tu z toalety obsługiwanej przez dziadka klozetowego. Nie wpuścił nikogo do przegródki, póki po każdym jej nie wymył. Nie spotkałam się z tym w Polsce! Ostatni etap podróży jest najciekawszy. Przejeżdżamy wzdłuż górskiej, wartkiej rzeki, na której organizowane są raftingi. Po obu stronach drogi wzgórza zaczynają zmieniać się w coraz wyższe góry, szosa jest bardziej kręta i niebezpieczna, a samochody wcale na to nie zważają i wymijają się z niezwykłą brawurą, na szczęście nie padamy ofiarą wypadku. Trzeba dodać, że na dodatek wielu pasażerów przebywa tę podróż na dachach autobusów. Wjeżdżamy coraz wyżej i nagle otwiera się przed nami wspaniała panorama Katmandu! Katmandu leży wyżej niż Pokhara, jego przedmieścia to kolorowe jednorodzinne domy i cegielnie. Im głębiej, tym ulice stają się bardziej ruchliwe, hałaśliwe i zanieczyszczone. Po wspaniałej ciszy i nieskazitelności Himalajów działa to dość denerwująco. Dojeżdżamy do naszego hotelu, który położony w bocznej uliczce może nam zapewnić trochę spokoju. Nasz pokój jest ładniejszy niż za poprzednim razem, ale z okna mamy widok na rozbiórkę sąsiedniego budynku (w pracach biorą czynny udział kobiety). Mamy z Gosią tak spuchnięte nogi, że po kąpieli postanawiamy po prostu odpocząć. Dziedziniec hotelu jest tak przyjemnym miejscem, że zostajemy tu na obiad. Ja wybieram indyjską potrawę, myśląc sobie, że przecież nie będę miała już takiej okazji. O, gdybym wiedziała, co nas czeka!!! Na dodatek okazało się, że w tej ryżowo-mięsnej zapiekance są też jaja na twardo. Nie uwolnię się od nich w Azji! Na ile lat wyczerpałam swój limit? (Dla wyjaśnienia: w czasie studiów żywiłam się jajkami, ponieważ nie były reglamentowane, teraz zjadam kilka sztuk w ciągu roku!) Mamy jeszcze parę zakupów do zrobienia. Na szczęście w pobliżu jest ulica z samymi sklepikami dla turystów. Kupujemy kalendarze z Annapurną w małej księgarni, gdzie poznajemy Nepalczyka, który studiował w Moskwie (może to maoista?), zwiedził przy okazji Warszawę i Poznań. Rano ostatnie nepalskie śniadanie. Żal odjeżdżać, ktoś usłyszał o wybuchu wulkanu w Islandii, który paraliżuje europejskie lotniska. Jesteśmy dobrej myśli, tym bardziej, że hotelowi gospodarze każdemu ofiarowują białe szarfy (kata) na szczęście. Mam nadzieję, że one nam pomogą dotrzeć do domu bez przeszkód.
„Uwięzieni” w Delhi
Pierwsza wiadomość na lotnisku to opóźnienie samolotu. Na razie przechodzimy do poczekalni, dusznej, zatłoczonej, bez klimatyzacji. Doszliśmy tam po dokładnej kontroli (jak zawsze z podziałem na płeć). Za ostatnie nepalskie rupie kupiłyśmy z Gosią paczkę krakersów, tak na wszelki wypadek. Przed nami stoi grupa skośnookich turystów.
„O, te krakersy są z Malezji! My właśnie jesteśmy stamtąd!” –zagaduje nas jeden z nich.
„A skąd wy jesteście?”
„Z Polski.”
„Och, to wasz kraj przeżył tę tragedię, katastrofę lotniczą, nieprawdaż?”
„Tak.”- Malezyjczyk uświadomił mi, dokąd wracam. O tej katastrofie wie chyba cały świat, czytałam przecież o niej w nepalskiej angielskojęzycznej gazecie, którą można było dostać w autobusie z Pokhary. A dla mnie to wciąż notka z dalekiego kraju… Na razie tybetańskie kata działają, możemy wsiadać do samolotu. W autobusiku przewożącym nas z terminala słyszymy co prawda, że pasażerki lecące do Niemiec mają wrócić, bo i tak nie polecą dalej. Dolatujemy jednak bez zakłóceń do Delhi, żegnamy się z Beatą, Rafałem i Bartkiem (oni polecą dalej nurkować na Andamanach), przechodzimy do znanej nam już strefy tranzytowej. Przed nami 8 godzin czekania, do odprawy możemy zgłosić się najszybciej dwie godziny przed odlotem. Dobrze, że są tutaj wygodne, choć plastykowe szezlongi, kto zabrał ze sobą śpiwór, może się nawet wyspać. Otwieramy czytelnię, z nudów obserwujemy przechodzących w te i we wte podróżnych. Spacerować i tak nie ma gdzie. Ale na wprost jest tablica z odlotami, coraz więcej na niej czerwonych, krzyczących liter. To słowo „CANCELLED”, złowrogie, bo oznaczające, że większość lotów do Europy jest odwołana. Ale przy kierunku Moscow wciąż podawana jest godzina. „Moskwa się trzyma!”. Po raz pierwszy chyba Polacy są po jej stronie. Siedzę naprzeciw tej tablicy, odruchowo co parę minut sprawdzam, czy nic się nie zmienia. Dochodzą nowe odwołania, ale…Moskwa wciąż się trzyma! Niektórzy z nas znaleźli przejście do niezłej restauracji, ale my z Gosią właściwie nie mamy apetytu. Można było nawet zamówić masaż stóp. Tymczasem moje nogi są spuchnięte jak nigdy dotąd, nie pomagają tabletki ani żele. To chyba ich reakcja na bezczynność po dziewięciodniowej wędrówce. Do północy blisko, wreszcie przychodzi przedstawiciel Aeroflotu, niski, krępy Hindus i oświadcza, że my do Moskwy nie polecimy. Okazuje się, że lotnisko w Warszawie jest zamknięte, a lotnisko w Moskwie już i tak jest przepełnione. Polecą jedynie pasażerowie przesiadający się dalej na samoloty do południowej części Europy. „My też możemy polecieć na południe Europy, stamtąd już bliżej do Polski, drogą lądową!” Hindus stwierdza wreszcie, że musi zawołać szefa. Po chwili pojawia się wysoki blondyn o typowej rosyjskiej twarzy, z identyfikatora dowiadujemy się, że nazywa się Siergiej Dombrowski. Pewnie miał polskich przodków. Ale jego domniemane polskie pochodzenie nic nie pomaga. Nie zgadza się na nasz lot do Moskwy, bo przecież na lotnisku nie dostaniemy wizy (pomysł podróży pociągiem musiał więc upaść). W końcu zgadza się przemyśleć możliwość naszego lotu z Moskwy do Barcelony. Nie dla wszystkich jest to dobry pomysł, ja ucieszyłabym się, po prostu lądując w Europie, skąd do domu już tak blisko. Może właśnie teraz naprawdę docenia się swobodę poruszania po Unii, bez granic, paszportów, wiz. Jakoś nie dostrzegam trudności w transporcie z Hiszpanii do Polski, jestem skłonna ruszyć moją kartę kredytową, byle być już bliżej, w normalnym świecie. Musiała jednak minąć chwila, wraca Hindus, każe nam iść po nasze duże bagaże, co oznacza, że polecimy przez Moskwę do Barcelony, więc musimy przebukować bilety. Siedzimy na naszych plecakach gdzieś na uboczu, nie wiadomo, co będzie, grupa dzieli się na zwolenników i przeciwników lotu do Hiszpanii, ale po cichu, bo poza tym desperacja jest wielka, nie ma zresztą innego wyjścia. A ja całkiem nieracjonalnie marzę o śniadaniu na Ramblas, najsławniejszej barcelońskiej ulicy. To miasto przecież zachwyciło mnie od początku, jest jednym z nielicznych miejsc, gdzie chciałabym, gdzie mogłabym zamieszkać. Mijają minuty, samolot do Moskwy odleci już wkrótce, a tu nic się nie dzieje. W końcu wraca Dombrowski i oznajmia, że nie polecimy, bo nie ma dla nas miejsc do Barcelony.
„A więc co z nami będzie!?”
„Zawiozą was do hotelu, tam trzeba przeczekać.”
Na razie Hindus prowadzi nas z powrotem do poczekalni, gdzie nasze wygodne „szezlongi” są zajęte, siadamy na krzesełkach, a niektórzy nawet na podłodze. (Swoją drogą, ta posadzka nie jest strasznie brudna, bo co chwila przechodzi sprzątaczka i przeciera ją mopem. Tu nawet w toalecie dziewczyna podaje chusteczki do wytarcia rąk). Właśnie odleciał nasz samolot, jestem zmęczona jak cała reszta, ale zmęczenie nie pozwala mi zmrużyć oka choćby na chwilę. Godziny mijają wolno, a my wciąż jesteśmy w Dehli na lotnisku! Około godziny 5 nad ranem wraca Hindus, prowadzi nas w stronę wyjścia. Próbuje policzyć naszą grupę, nie bardzo mu to wychodzi, każe nam więc ustawić się w szeregu, jak w wojsku. Teraz czekamy w przedsionku, gdzie straż graniczna sprawdza paszporty, ale tu obowiązuje hierarchia, od niższego do najwyższego, więc to też musi potrwać. W końcu zabierają nam paszporty (nie mamy wiz indyjskich, więc właściwie nie mamy prawa opuścić lotniska, ale w naszym przypadku jest to precedens). Dobrze, że zrobiłyśmy z Gosią kserokopie paszportów (i to podwójne, schowane bezpiecznie w obu plecakach!). Wreszcie wychodzimy na zewnątrz. Jest jeszcze ciemno, ale tak gorąco, jakby przeniesiono nas do pieca! Na chodniku tłum oczekujących na podróżnych: po raz pierwszy widzę więc tak dużo Hindusów. Za chwilę przyjeżdża autobus, jest nawet klimatyzowany, podobno mają nas przewieźć do porządnego hotelu. Ale co to oznacza w Indiach? Z okien widzę drogi, wiadukty, duże nowoczesne domy, ale po chwili zasypiam. Okazało się, że zamieszkamy w hotelu IBIS, znanej w Europie sieci. Pokoje są małe, łazienki mikroskopijne, ale jest czysto. Ponieważ można już zjeść śniadanie, schodzimy do jadalni, przekąszamy co nieco i mówimy sobie „Dobrej nocy!” Jedynym plusem jest na razie kąpiel i sen. Budzimy się z Gosią, przebieramy w czyste rzeczy (okazało się, że szczęśliwie przyjechaliśmy tu z całym bagażem, Szwedki mają ze sobą jedynie bagaż podręczny). Schodzimy do jadalni na obiad. Gdyby nie świadomość niepewności dalszych losów, posiłki w hotelu IBIS byłyby największą przyjemnością. To przebogaty szwedzki bufet, gdzie można spróbować wielu rozmaitych indyjskich (i nie tylko) potraw. Każda z nich jest podpisana w języku angielskim, ale nie mamy oczywiście za wiele pojęcia, co to oznacza, próbujemy więc trochę na zasadzie ruletki, czasem trafiając na wyjątkowo ostre przyprawy. Nie sposób opisać mi wszystkiego: było tam mięso, ryby, ryż, ziemniaki, różnorakie warzywa, sałatki, na dodatek desery. Telefony komórkowe pozwoliły na kontakt z Bartkiem, który jest jeszcze w Dehli i namawia nas na zwiedzanie Starego Miasta. Co prawda, nie mamy paszportów, ale podobno nigdy nie sprawdzają białych… Wiemy, że dziś już nie polecimy, cóż więc tu robić? Decydujemy się w czwórkę na ten trochę ryzykowny krok. Najpierw trzeba się stąd wydostać, mieszkamy bowiem 40 km od Starego Dehli, w miejscowości Gurgaon. Okazuje się, że nie jest to takie proste, bowiem miejscowi taksówkarze nie mają licencji na całe Indie, a Dehli to już inny stan. Kiedy próbujemy coś z nimi załatwić, oni tylko sięgają po swoje telefony i rozmawiają bez przerwy, ale nic z tego nie wynika. Tymczasem jest bardzo gorąco, omijają nas święte krowy, kupujemy butelkowaną wodę na jakimś straganie. Wreszcie udaje się nam wsiąść do motorowej rikszy (to tzw. tuk-tuk), z której kierowca prawie że wyrzucił hinduskich pasażerów. Dziwne, ale te pojazdy zdają się być z gumy: mieszczą tyle ludzi, ile do nich zdoła wsiąść. Dojeżdżamy do dużego skrzyżowania, skąd podobno można już złapać jakiś transport do Dehli. Kierowca na początku nie bardzo dowierza naszym dolarom, wolałby rupie, ale my ich przecież nie mamy. Nie zna angielskiego i nie wygląda zresztą na zbyt inteligentnego. Zatrzymujemy wiele samochodów, ale jakoś żaden nie chce nas zabrać. W końcu napatoczył się starszy kierowca z dosyć wysłużonym samochodem. Ten jest już bardziej rozumny, można też się z nim porozumieć. Jedynym mankamentem jest brak klimatyzacji, który daje się nam we znaki. Mijamy reprezentacyjne dzielnice, które na razie nie kojarzą się z biednymi Indiami. Ale oto trafiamy na budowę drogi, okazuje się, że przy niej powstają od razu slumsy, budy zamieszkałe przez bezdomnych. Im bliżej centrum, tym korek staje się większy, a nasza woda już się skończyła. Wreszcie po odczekaniu kilku kolejek przed światłami dojeżdżamy do Wielkiego Meczetu, gdzie mamy spotkać się z Bartkiem. Na razie jednak marzymy tylko o kupnie czegoś do picia. W małym sklepiku sprzedawca nie chce jednak przyjąć naszych dolarów. Obok znajduje się sklep jubilerski, gdzie podobno można wymienić pieniądze. Zanim to jednak nastąpi, Hindusi sięgają po swoje telefony i chyba dowiadują się, jaki jest dzisiaj kurs dolara. Czy tutaj naprawdę wszystko musi zaczynać się od rozmów telefonicznych?! Zagasiwszy pragnienie, wchodzimy przez jedną z bram na teren meczetu. W tłumie dostrzegamy pełno niedotykalnych, ludzi z najniższej kasty, częstokroć okaleczonych, prawdopodobnie wielu z nich zostało tak zeszpeconych już w dzieciństwie, by żebractwem móc zarabiać na życie. Na pewno wiara w reinkarnację jest dla nich pewną nadzieją. Bartek proponuje nam zobaczyć inne Dehli: nie sławne zabytki, ale codzienność, jego ulice. Przechodzimy do starej części, wąskich zaułków, labiryntu uliczek, gdzie toczy się normalne życie. Każda część jest w czymś wyspecjalizowana: zaczynamy od dzielnicy papierniczej, potem przechodzimy do sklepów z częściami samochodowymi. Gwar, klaksony, brud: to wszystko jest o wiele większe niż w Katmandu, które teraz wydaje się nam całkiem cywilizowanym światem. Nad domami biegną sznury grubych kabli, po niektórych z nich biegają niesforne małpy. W jednej z wąziutkich uliczek kobieta prasuje bieliznę na dworze, posługując się żelazkiem z duszą, jednocześnie rozmawiając przez telefon komórkowy! Wchodzimy w szerszą ulicę, gdzie na straganach sprzedaje się jedzenie, jednak raczej nie odważylibyśmy się w tym miejscu coś kupić…Tu zobaczyłam, jak piecze się ćapati: kucharz rozklepuje surowe ciasto na wewnętrznych, okopconych ściankach okrągłego kamiennego pieca, o czystości nie ma mowy. Obok siedzą na ziemi robotnicy i jedzą gotowe placki. Naprzeciw można kupić lassi, czyli jogurtowy napój z dodatkiem przetartych owoców (na przykład mango, bananów). Siwy Hindus miksuje owoce w mikserze, który chyba nigdy nie był myty, potem przelewa je do plastikowych butelek po wodzie mineralnej. Bartek odradza nam degustację, ale sam kupuje taką butelkę. Ciekawość i pragnienie nie powstrzyma nas jednak przed spróbowaniem tego napoju, który okazał się pyszny. Tylko co będzie później? Na razie jakoś nie myślę o tym… Bartek radzi nam wynająć dwie riksze (rowerowe), dzięki temu zobaczymy więcej. My, kobiety, wsiadamy we trójkę do tej pierwszej. Nasz rikszarz okazał się być wyjątkiem pośród poznanych dzisiaj Hindusów: całkiem nieźle zna angielski, na dodatek potrafi ciekawie opowiadać o ulicach, którymi przejeżdżamy, znalazłyśmy więc w nim przewodnika! Mijamy ulice, gdzie sprzedaje się stroje ślubne, ale tu też jest wąska specjalizacja: najpierw podziwiamy bogate dodatki pasmanteryjne, potem czerwone turbany, na końcu różnobarwne sari, wśród nich są te najdroższe, wyszywane złotem i srebrem. Te ulice są tak kolorowe, jakbyśmy znaleźli się w środku baśni z tysiąca i jednej nocy. Jest jeszcze szeroka ulica z tysiącem przypraw i korzeni, ich nagromadzenie jest tak wielkie, że nie sposób powstrzymać się od kaszlu i kichania, ponieważ staje się to uciążliwe, szybko stamtąd uciekamy. Zobaczyłam tam sprzedawczynię betelu: liści, w które zawinięte są orzeszki areki i gambiru, które żuje się, by przeciwdziałać zmęczeniu. Nasi rikszarze dowiozą nas aż do hotelu, gdzie mieszka Bartek z Beatą i Rafałem, potem wrócimy do nas taksówką. Podziwiamy siłę tego przecież szczupłego Hindusa, który ciągnie nas, trzy kobiety. Kiedy teren się wznosi, musi jednak zsiąść z roweru. Przejeżdżamy obok targowisk, mijamy hinduskie wesele (z orkiestrą przed domem), jest już całkiem ciemno. Hotel wygląda ładnie z zewnątrz, ale w środku jest zabytkowa niepewna winda-klatka, pokoje bez okien, nie grzeszy też czystością. Nasz IBIS naprawdę jest bez zarzutu, zwłaszcza, jeśli mamy spędzić tam jeszcze niewiadomą liczbę godzin? dni? Zamawiamy hotelową taksówkę, za którą trzeba zapłacić w recepcji. Nie dostaję rachunku i obawiam się, że taksówkarz zażąda na koniec drugiej zapłaty. Ale on podobno dostał kopię. Ano, zobaczymy. Coraz mniej ufam Hindusom… Na początku wydaje się, że szybko dojedziemy na miejsce, samochód jedzie bez zarzutu. Ale w Gurgaon zaczyna nagle błądzić. Podsuwamy kierowcy wizytówkę hotelu z mapką, ale to nie pomaga. Znowu zaczyna się ceremonia telefonowania.
„Czy już znasz drogę?”
„Tak, już wiem.”
Ujeżdżamy kawałek, nagle kierowca wysiada, znowu dzwoni.
„Teraz już na pewno wiesz?”
„Tak, już wiem.”
Za kolejnym zakrętem kierowca pyta o drogę policjanta. No to ładnie, a my bez dokumentów! Ale ruszamy szczęśliwie dalej, jednak znów nie na długo. Zatrzymujemy się przy jakiejś grupie Hindusów, jeden z nich w końcu zaczyna objaśniać drogę nie kierowcy, a nam, tak jak byśmy znali hindi! Kiedy tracimy już nadzieję na szczęśliwy powrót, dostrzegamy w oddali neony hotelu! Wszyscy są już po sutej kolacji, ale my za to mamy o czym opowiadać! Nadchodzi nowy dzień, ale jest to kolejny dzień niepewności. Chmura wisi wciąż nad Europą, dzisiaj nie odlecimy. Czujemy się jak w luksusowym więzieniu, tylko bez znajomości trwania wyroku. Ta niepewność jest najgorsza. Cóż nam pozostaje? Schodzimy na śniadanie (posiłki okazują się jedynym plusem tego wszystkiego), potem przechodzimy do recepcji, gdzie można wypożyczać laptopy i łączyć się z Polską przez Internet. Dzięki temu możemy porozumiewać się z rodzinami. W telewizji od czasu do czasu pokazują dymiący wulkan i zablokowane europejskie lotniska. Możemy też oglądać bezpośrednią relację z pogrzebu pary prezydenckiej w Krakowie (BBC). Prawdę mówiąc, jest to dla mnie tak odległe, że prawie obce, wolałabym usłyszeć jakiś pocieszający głos z polskiej ambasady w Dehli. Tymczasem na razie wystawiono tam księgę kondolencyjną… Decydujemy się w kilka osób na krótki spacer w stronę centrum handlowego w Gurgaon. Jest co prawda bardzo gorąco, ale zabieramy ze sobą wodę do picia i coś na głowę. Musimy wydawać się Hindusom jakimiś białymi dziwakami, bo nie chcemy korzystać z komunikacji miejskiej, tylko wędrujemy w tym upale (46 stopni w kwietniu nawet tutaj okazuje się anomalią!). Gurgaon to miasto w budowie: powstaje tu szereg biurowców, apartamentowców o bardzo nowoczesnej konstrukcji, ale pod nimi od razu pojawiają się budy, zamieszkane przez najuboższych. Pełno tu śmieci i brudu, zwłaszcza w przepływającej rzeczce, w której zresztą najbiedniejsi myją swoje naczynia. Od czasu do czasu mijamy ubogie stragany, gdzie można kupić coś do picia, są tam też jakieś warsztaty albo części zamienne. Nie ma żadnych drzewek, idziemy więc w pełnym słońcu. W końcu decydujemy się wrócić, bo do prawdziwych sklepów jeszcze daleko, a nam grozi już chyba udar słoneczny. To gorsze niż chodzenie po Himalajach! Kiedy wracamy, jest już pora kolacji, możemy więc znowu popróbować nowych potraw, ale już coraz mniej nas to bawi. Nawet nie wychodzimy na dziedziniec, gdzie kucharze podają różne smakołyki z grilla. Ponieważ trudno doprosić się o pomoc polskiego konsula, w poniedziałek wysyłamy maila do TVN24, opisując naszą sytuację. Teraz możemy na własnej skórze przekonać się o potędze mediów. Telewizja zwietrzyła sensację, prawie natychmiast przeprowadziła wywiad z Jurkiem, poprosiła o zdjęcia grupy i już niedługo ukazał się artykuł o nas w Internecie. Jesteśmy sławni; bo teraz otrzymujemy mnóstwo wiadomości z Polski, a do dwóch laptopów kolejka wydłuża się…Odzywa się też konsul i obiecuje porozmawiać z naszym przewoźnikiem, czyli Aerofłotem. Ale dzisiaj jeszcze nie polecimy! Znowu odmierzamy czas porą posiłków. Na obiad wybieram tym razem przede wszystkim sałatki. „Proszę z tym uważać, tutaj to ryzyko!”- przestrzega mnie jeden z gości hotelowych. Uśmiecham się do niego w duchu, przecież ja już nawet piłam lassi na ulicy i nic mi nie było. A inni spośród nas nie wychodzili z hotelu i już spędzili całą niedzielę w pokoju, bo dopadła ich biegunka. Na deser są pyszne lody, jadłam je już wczoraj, jakże tu nie spróbować kolejnych smaków! Nie sposób wytrzymać kolejnych godzin w hotelu, decydujemy się pojechać do centrum handlowego, tym razem korzystając z tuk-tuka. Supermarket wygląda trochę gorzej niż te europejskie, Gosię i mnie interesują oczywiście ciuchy. Znajdujemy sklep z niezliczoną ilością tunik, nie możemy zdecydować się, co wybrać, bo ceny są korzystne. Przymierzam chyba dziesięć bluz, w końcu wybieram jedną (potem będę żałować, że tak mało). Ale wtedy jeszcze bałam się, żeby nie wydawać bezmyślnie pieniędzy, bo nie wiadomo, co nas czeka. Mogę więc ubrać się elegancko na kolację. Ale dziwna rzecz: po raz pierwszy nie smakuje mi kawa. A w nocy zaczyna się bieganina do łazienki! Dobrze, że to tuż koło łóżka, że to nie nepalskie schronisko, gdzie musiałabym wychodzić na zewnątrz. Moja pewność siebie znowu została ukarana! Nigdy w życiu nie miałam takiej biegunki. Rano myślę sobie w duchu, że teraz nie ucieszyłabym się z wiadomości o wyjeździe z hotelu. Po prostu na razie nie mam siły nawet wstać z łóżka. Na dodatek muszę oszczędzać na lekach, bo prawie wszystkie nasze zapasy rozdałyśmy uprzednio z Gosią. Odsypiam noc, bo dowiaduję się, że na pewno nie opuścimy hotelu o godzinie 12. Teraz ograniczam się tylko do picia czarnej herbaty, a tymczasem Gosia zaczyna czuć się gorzej, być może złapała zarazę ode mnie. Nasze role się zmieniają. Tu muszę dodać, że w hotelu nie piłyśmy już trawaricy: może to też jedna z przyczyn naszego zatrucia? W każdym razie ostatnie krople to tym razem już naprawdę lekarstwo! Nagle dostajemy wiadomość: o godzinie 2 w nocy przyjedzie po nas autobus i zawiezie na lotnisko! Cieszymy się niezmiernie, tylko jak my się obie spakujemy? Udaje się wszystko upchać w naszych plecakach poza butami, które zaofiarowała się zabrać Aneta. Jesteśmy jednak tak słabe, że jeszcze kładziemy się do łóżek i nie wyobrażamy sobie wprost nas na lotnisku. (Kiedy płaciłam rachunek w recepcji za nadprogramowe napoje, czyli piwo i mojito, to prawie zemdlałam, byłam tak osłabiona). Udało się nam cudem zjechać na dół windą, z pomocą Adriana zapakować bagaże do autobusu, wreszcie wysiąść na lotnisku. Znowu musimy czekać na zewnątrz, nie ma gdzie usiąść, opieramy się o wózki z bagażami, a jest na dodatek gorąco. Chociaż to przecież środek nocy! Wreszcie pojawia się znany już nam Hindus (jest więc nadzieja, że z nim są nasze paszporty!), wprowadza nas najpierw do przedsionka, gdzie czeka nas kolejna kontrola. W końcu wjeżdżamy z bagażami do głównej hali lotniska i stajemy w kolejce, by przebukować nasze bilety na lot do Rzymu. Do Warszawy wciąż nie można latać, możemy dotrzeć do Europy jedynie od południa. Cóż, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu… Kolejka wcale się nie posuwa, mijają minuty, kwadranse, godziny, do odlotu pozostaje coraz mniej czasu, a my wciąż stoimy w miejscu. STOIMY to zresztą za dużo powiedziane, część z nas jest tak zmęczona, że po prostu siada nawet na posadzce. Mamy przejść do drugiego stanowiska, co ma przyśpieszyć procedury, ale okazuje się, że jest to stanowisko dla VIPów, musimy więc ich przepuszczać, jeśli tylko się pojawią. Właśnie przyszedł potężny, otyły Hindus w marynarce i turbanie, nagle okazało się, że zgubiono jego kartę milową. Wszyscy zaczynają jej szukać, teraz widać, że stanowisko nie było sprzątane od początku otwarcia terminala, bo śmieci jest co niemiara! Nawet nasi panowie pomagają dźwignąć ciężki, metalowy pulpit, ale pod spodem widać setki papierowych świstków, jak w tym wszystkim znaleźć mały plastikowy kartonik?! Tracimy już nadzieję na wylot, kiedy nagle przy sąsiednim stanowisku pojawia się rudowłosy (oczywiście włosy są farbowane) pracownik, ten okazuje się najbardziej inteligentny i potrafi sprawnie wypisać nam wszystkim nowe bilety. „Nasz” Hindus prowadzi nas teraz do hali kontroli osobistej, życzy nam szczęśliwej podróży. „Zapraszam znowu do Indii!” Właściwie miałam wtedy ochotę powiedzieć mu: „Nigdy w życiu!”, ale jeszcze zachowuję resztki grzeczności. Przecież ja tu już nigdy nie wrócę! Nie kupuję nic w strefie bezcłowej, bo przecież nie wiadomo, co nas jeszcze czeka po przylocie do Rzymu, trzeba oszczędzać na powrót. Mam jeszcze trochę rupii, chcę kupić gorzką czekoladę dla Gosi i siebie jako lekarstwo, ale okazuje się, że rupii nie przyjmują. Niedoczekanie wasze, wobec tego nic nie kupię!!! „Zobacz, tam jest kantor!” O, muszę przecież pozbyć się tych pieniędzy! Podchodzę do budki i czytam, że właśnie zaczyna się przerwa, ale w środku jest jeszcze pracownik, więc może mnie obsłuży. Gdzie tam! Żadne prośby nie pomagają. To właśnie są Indie! Do końca same złe wrażenia. Nareszcie wsiadam do samolotu, mam miejsce przy oknie. Rozdzielono nas, ale tego się spodziewaliśmy, przecież jesteśmy dodatkowymi pasażerami. Koło mnie siada jakiś Hindus, który zresztą zamienił się miejscami, by usiąść w jednym rzędzie z dwoma znajomymi. Obsługują nas rosyjskie stewardessy, po naszej stronie jest to ładna blondynka, ale jej ton wcale nie jest miły. Po pierwsze, pytanie : Herbatę czy kawę? (po rosyjsku) brzmi prawie jak rozkaz. Po drugie, strofuje mojego sąsiada za to, że samowolnie zmienił miejsce. Tymczasem panowie są hałaśliwi, wyciągają whisky. „Skąd pani jest?” zwraca się do mnie po angielsku mój współpasażer. „Z Polski.” „Mówi pani po rosyjsku? Bo ja trochę… A może ma pani ochotę na whisky?” „Nie, dziękuję.” Staram się być grzeczna, ale po pierwsze, nie mam naprawdę ochoty na alkohol (chociaż właściwie ta ich mieszanka z colą byłby dobrym środkiem na moje zatrucie!), po drugie, nie mam zamiaru przyjmować czegokolwiek od żadnego Hindusa. Odwracam się do okna i po prostu zasypiam. Po raz pierwszy przesypiam prawie cały lot z przerwą na widok surowych gór o kolorze sepii (nie mam pojęcia, gdzie to jest, tu nie ma niestety mapy pokazującej przebieg lotu). W Moskwie czeka na nas wspaniała wiadomość: lotnisko w Warszawie jest otwarte! Teraz trzeba tylko przebukować bilety. TYLKO? Z biura Aeroflotu panienki wciąż wychodzą, wracają i każą ustawiać się pojedynczo, ale kolejka wcale się nie przesuwa, a wprost przeciwnie, rośnie. Na dodatek, mimo, że byliśmy na początku, obsługiwani są ci, którzy pojawili się później. Na mapie Moskwa leży w Europie, ale tak naprawdę wciąż jeszcze jesteśmy w Azji. Żeby coś kupić do jedzenia, trzeba mieć ruble, bo kurs dolara jest złodziejski, a kart nie przyjmują. Cały terminal jest w budowie, to znaczy, powstają wciąż nowe butiki, przejścia są ciasne, nie mamy gdzie usiąść, więc siadamy na podłodze. Zjadamy z Gosią ostatnie malezyjskie krakersy, a właściwie okruchy. Swoją drogą, nie odczuwamy apetytu na coś innego, nasze żołądki jeszcze nie doszły do siebie. Adrian z Jurkiem czuwają przy okienku, ale nic się nie dzieje. Za godzinę odleci samolot do Warszawy, a my wciąż bez nadziei na bilety. Spotykamy Polaka, który tkwi tu od rana, więc nie możemy spodziewać się niczego dobrego. (Tak na marginesie, to jesteśmy sławni, bo rozpoznają w nas „tę grupę z TVN24”. Ale nikt z nas nie marzył o takiej sławie!). Przed godziną 18 Adrian pokazuje nam, że 4 osoby dostały bilet na samolot: Basia z Adamem i on z Moniką. Dobrze, że nie rozdzielili małżeństw, poza tym w Polsce czekają na nich dzieci, więc sprawiedliwie się stało, że mogą już wrócić. A my wciąż w niepewności. Po godzinie okazuje się, że kolejne cztery osoby polecą jeszcze dzisiaj o 21, a nasza piątka zaginęła w systemie! Jestem zupełnie załamana i wściekła, nie mam już żadnej nadziei na powrót, Rosja jak zwykle okazała się okropnym krajem. Popłakałabym sobie, ale to i tak nic nie da. Jurek tymczasem wciąż stoi cierpliwie przy okienku… A jednak zdarzył się cud: tuż przed 21 jakaś wyższej rangi urzędniczka wypisuje nam ręcznie bilety, biegniemy do samolotu na ostatnią chwilę, inni pasażerowie biją nam brawo, a nas w tym pośpiechu omija dokładna kontrola i oto jesteśmy na pokładzie polskiego samolotu! Witają nas miłe i śliczne stewardessy, to nie gburowate Rosjanki. Zimna kanapka smakuje jak nigdy, jestem po prostu szczęśliwa i tylko przy lądowaniu z niepokojem obserwuję, czy trafimy na właściwy pas. Ale oto jesteśmy już na lotnisku, trochę pustawym, ale czystym, pozytywnym kontrastem do tego, co widzieliśmy. Jak dobrze być z powrotem we własnym kraju! Trzeba zapomnieć o nieprzyjaznych Indiach, niech we wspomnieniach pozostanie przede wszystkim Nepal i Himalaje. I już nigdy nie zapomnę widoku groźnej Annapurny, która dla swego ludu okazała się prawdziwą żywicielką: to z jej lodowców rodzi się woda użyźniająca surową nepalską glebę, a tłumy turystów, których przyciąga w ostatnich czasach, stały się dla ubogiego narodu nowym źródłem utrzymania. Wiem, że moje marzenia o zamieszkaniu tam to chwilowa egzaltacja, ale to piękno jest dla mnie obietnicą niebiańskiego domu.
Anna Pobiedzińska