Logo włoskie podróże

  • OFERTA
    • TREKKING
    • WCZASY
    • Ferraty
    • WYSOKOGÓRSKIE
    • NARTY
    • KRAJOZNAWCZE
  • O NAS
    • WARUNKI UCZESTNICTWA
    • WARUNKI UBEZPIECZENIA
    • Certyfikaty
  • PROMOCJE
  • REZERWACJA

Anna Pobiedzińska - "...Gdzie kończy się morze" - I jak tu nie wierzyć Homerowi

 

 



Stromboli to nazwa oficjalna, ale tutejsi mieszkańcy nazywają wulkan najczęściej „IDDU”, co znaczy po prostu „ON”. I chyba łatwo to zrozumieć; On określa ich życie, jest wszystkim, jest całą wyspą przecież. Kiedy przypłynęłam tu pierwszy raz, miałam tylko kilka godzin na to, by spojrzeć na niego z dołu, oczywiście od razu zrodziło się we mnie marzenie, by móc kiedyś wejść na szczyt. Łatwo uległam więc zachętom Sylwestra i zapisałam się na jego wycieczkę prowadzącą tam, „…Gdzie kończy się morze”.

 

Jednakże Iddu, On, przywita nas po swojemu…

 

 

 

 

 

Na razie musimy przebyć długą drogę. Jazda autokarem jest wprawdzie uciążliwa, ale żaden samolot nie pozwoli na zatrzymanie się na szlaku, na przystanki, które stają się istotną częścią podróży. Pierwszy z nich to umbryjskie Orvieto. Jestem tu trzeci raz, cieszę się, że znowu mogę podziwiać cudowną gotycką katedrę. Jej fasada, pełna wielobarwnych, skrzących się w słońcu mozaik, koronkowych reliefów i maswerków z rozetą pośrodku, może kojarzyć się z dziełem niezwykłego cukiernika. Ale boczne ściany są masywne; jak się okazało, ich pasiasty wzór (utworzony z naprzemiennych warstw ciemnego bazaltu i jasnego trawertynu) to ówczesne zabezpieczenie przed skutkami trzęsień ziemi, nawiedzającymi te tereny. Dotąd myślałam, że jest to element tylko dekoracyjny! Zresztą, wielowarstwowość tę można zobaczyć także w o wiele młodszych budynkach w tym mieście. Katedra łączy się ze świętem Bożego Ciała, odbywającym się na pamiątkę cudu w pobliskiej Bolsenie. Dzisiaj turystów przyciąga raczej Capella Nuova z freskami Fra Angelico i Luca Signorellego. Ten drugi stworzył swoją wizję Apokalipsy, która podobno stała się natchnieniem dla samego Michała Anioła. Rzeczywiście, sceny z potępionymi, zbawionymi, z Antychrystem robią wielkie wrażenie, we mnie wciąż jednak pozostanie obraz powstawania z martwych, sugestywna ilustracja do Księgi Ezechiela, w której można wyczytać prorocki opis ożywienia wysuszonych kości.

 

 

 

 

 

 


Na pierwszy nocleg zatrzymujemy się w Fiuggi, miejscowości uzdrowiskowej położonej w pobliżu Rzymu. Z okna hotelu mogę podziwiać okoliczne zielone wzgórza i porównywać je do wzgórz Szczawna-Zdroju. Niestety, moje miasto nie może pochwalić się tak szacowną historią. Fiuggi zresztą wyraźnie dzieli się na dwie części: tę młodszą, z hotelami, pensjonatami, parkiem zdrojowym oraz starszą, wspinającą się na strome wzgórze, z wąskimi zaułkami, czasem tak bardzo wąziutkimi, że już w dawnej przeszłości czatowali w nich na młode i piękne panny żądni ich pocałunków kawalerowie. Sylwester pokazuje nam balkon z XIII wieku. Jak mieszka się w takim domu? Okazuje się, że dla tutejszych ludzi jest to zupełnie normalne. I takich miast, miasteczek jest we Włoszech setki. Autokar kieruje się w stronę Kalabrii, mijając po drodze wyniosły Wezuwiusz. Ja na razie nie mogę uwierzyć w pogodowe prognozy Sylwestra: w Aspromonte ma być tylko 2 stopnie i na dodatek śnieg! Czy jest to możliwe na południu Włoch?
Ale Sylwestrowi jak zwykle udają się przepowiednie i wieczorem wita nas najpierw zimny deszcz. Po drodze zabieramy Lina, współwłaściciela „Włoskich podróży” (będzie nam towarzyszyć do końca wyjazdu). Opuszczamy autostradę i wjeżdżamy serpentynami w rejon górski, który w ciemnościach sprawia wrażenie zupełnie dzikiego. Jeszcze w oddali migoczą światła Sycylii, ale po chwili i one znikają, a my zagłębiamy się w lesie i zaczynamy opowiadać sobie historie o kalabryjskiej odmianie mafii…
Jednak w końcu dojeżdżamy do Gambarie, gdzie mamy zatrzymać się w hotelu Miramonti. Jest tak zimno, że zastanawiam się, jak wytrzymam górskie wędrówki bez rękawiczek, o których nie pomyślałam przy pakowaniu. W naszym pokoju na razie też jest chłodno, na szczęście nie brakuje ciepłych narzut. Jadalnia jest ogrzewana, kolacja okazuje się być prawdziwą ucztą. Nigdy nie zapomnimy smaku ricotty i miecznika, ryby, o której potem dowiemy się więcej szczegółów. (Tutaj zresztą będą nas wspaniale karmić do końca pobytu; nawet prowiant, jaki dostaniemy przed wyjściem na szlak, będzie niecodzienny: kanapki z bakłażanami, tuńczykiem, oliwkami…)
W hotelu znajdujemy salę z kominkiem, przy którym można się zagrzać, a jednocześnie nawiązać znajomości z resztą grupy. Jak się okazało, my z Sylwią jesteśmy „świeżym nabytkiem” Sylwestra, większość jeździła z nim na wyprawy wielokrotnie. To chyba najlepsza rekomendacja jego biura!



Aspromonte

Rano czeka nas dobra wiadomość: nasi przewodnicy zmienili trasę, pojedziemy bardziej na południe, gdzie jest cieplej. Rzeczywiście, już za Reggio krajobraz się zmienia: góry są tu porośnięte tak zwaną makią śródziemnomorską (makia oznacza „plamę”), w niższych partiach rosną oliwki, a także opuncje. Nie ma tu specjalnie wyznaczonego szlaku, wędrujemy dnem wyschniętej rzeki, na razie to łatwiutki spacerek, aż niepodobny do tras proponowanych zwykle przez Sylwestra. Diego, nasz kalabryjski przewodnik, uczy, jak obierać zdradliwe, kolczaste owoce opuncji. Podziwiamy jego wiedzę o tutejszym parku narodowym, o rozmaitych roślinach, o których mógłby opowiadać bez końca. Krajobraz przypomina mi góry na Krecie, ale jak się okazuje, nie tylko przyroda jest tu helleńska. Tę ziemię zamieszkują ludzie wciąż jeszcze posługujący się językiem greckim. To przecież teren Wielkiej Grecji. Po drodze nie napotykamy nikogo. Niestety, to właśnie z tej ziemi wyemigrowało mnóstwo mieszkańców, nawet jeszcze w latach 50-tych ubiegłego wieku. Kiedyś były tu winnice, gaje oliwne, hodowano owce, kozy, świnie. Dziś mijamy ruiny mniej i bardziej bogatych gospodarstw. Są nawet całe zupełnie opustoszałe miasteczka, jak właśnie Pentedattilo („Pięć palców”, nazwa grecka), położone na zboczu stromego wzgórza, sprawiającego z oddali wrażenie jakiegoś zupełnie zaklętego miejsca. Kamienne ściany budynków poszarzały i coraz bardziej upodabniają się do skał, na których je postawiono. W jakiejś kliteczce ktoś otworzył sklepik z pamiątkami, ktoś inny zaprasza na kawę i wino. Mały busik zawiezie słabszych lub leniwych turystów na najwyższą uliczkę. Ale ilu chętnych przybędzie tu w ciągu dnia?
Na drugi dzień busiki zawiozą nas do miejsca, skąd wyruszymy w stronę pięknych wodospadów. Po drodze przejedziemy przez świat zimy. Nie do wiary, ale tu, na południu Włoch, już o tej porze naprawdę jest śnieg! Na szczęście nasz szlak przebiega poza tą granicą, prowadząc przez wspaniałe dębowe lasy. Czasem wychodzimy na otwarte szczyty, gdzie rozpościera się widok na oba morza: Jońskie i Tyrreńskie, na leżącą u naszych stóp Valle Inferne (Dolinę Piekła), w oddali widać piękne jezioro zamknięte zewsząd górami. To naprawdę dziki teren: Diego opowiada, że kiedyś z innymi przewodnikami potrzebował trzech dni, by przejść lasami z brzegu jednego morza na drugi. Dopiero przy wodospadach mijamy kilku turystów spoza naszej grupy. Podobno tutejszej mafii nie zależy na rozwoju turystyki. Ponieważ zostało trochę czasu, busiki podwożą nas do miejsca, skąd blisko do najwyższego szczytu Aspromonte, Montalto (1955 m n.p.m.). Mieliśmy tu dotrzeć wczoraj dłuższą drogą, ale dobrze się stało, że mogliśmy zobaczyć inne, bardziej świetliste oblicze tych gór. Bo tutaj panuje już zima. Wąska ścieżka kluczy pośród gęsto rosnących, młodych jeszcze drzewek, spowitych lekką mgiełką. Zdajemy się kroczyć w jakimś nierzeczywistym świecie, wydeptując ślady w mokrym śniegu. Szczyt okazał się rozległy, z monumentalną figurą Chrystusa, a także mapą pokazującą odległość do wielu miast we Włoszech i na świecie, nie brakuje nawet Warszawy. Widoczność nie jest najlepsza, ale pośród drzew dostrzec można piramidalną sylwetkę dymiącej Etny.



Sycylia

To właśnie Etna będzie nam wskazywać kierunek kolejnej wyprawy. Nazajutrz autokar wjeżdża na prom w Villa San Giovanni. Dla mnie jest to już kolejna przeprawa przez cieśninę Messyńską. Czy doczekam kiedyś przejazdu przez most, o którym na razie tylko dużo się mówi? Ale wtedy zabraknie już tego trochę niesamowitego uczucia, że płyniemy śladami Odyseusza, który musiał w tym miejscu prześliznąć się pomiędzy Scyllą i Charybdą. Messyna jest miastem pięknie położonym, jednak trzęsienie ziemi zniszczyło ją na początku XX wieku i teraz nie może zachwycić nadzwyczajnymi zabytkami. Dlatego często traktuje się ją tylko jako pomost prowadzący do piękniejszych miejsc na wyspie. Ale nawet z okien autokaru można dostrzec niefrasobliwość sycylijskich kierowców, pozostawiających swe samochody na środku jezdni. Za to tutejsze drogi możemy tylko podziwiać z zazdrością: ileż trudu musiało kosztować przebicie tak wielkiej ilości tuneli! Na dodatek wciąż nie opuszczamy mitycznego świata: tam gdzieś miała znajdować się grota strasznego Polifema…
Sylwester nie zabrał nas na Etnę, za to zaprowadził do wąwozów Alcantara. Wprost trudno uwierzyć, że te urwiste bazaltowe skały zostały wyrzeźbione przez naturę, fantastyczne kształty: kryształy, pryzmaty, zdają się być dziełem jakiegoś abstrakcjonisty. A może to właśnie jest dowodem, że wszelka Sztuka jest tylko naśladownictwem największego Artysty – Stwórcy?
Wracamy na północ, by zatrzymać się w Taorminie. Cieszę się, że to październik, bo poprzednio byłam w tym miasteczku w letnich miesiącach i tłumy nie pozwalały nacieszyć się w pełni jego urokiem. Oczywiście największe wrażenie robi na mnie zawsze teatr grecki ze wspaniałym widokiem na Etnę z jednej strony, na morze z drugiej. Ten widok nie przestaje do dziś inspirować artystów, chociażby Woody Allena, który w swoim filmie „Jej Wysokość Afrodyta” tutaj właśnie umieścił chór komentujący treść tego obrazu (zupełnie jak w starogreckim dramacie!). Nic dziwnego, że Sylwester przeczytał nam wszystkim piękny wiersz starożytnego poety Makedoniosa („Winobranie miłości”). Aż żal stąd wychodzić, ale warto znowu przejść się kolorowym Corso Umberto, podziwiać sycylijską ceramikę, kunsztowne owoce z marcepanu, napić się espresso, spróbować sławnych lodów cassata. Potem jeszcze raz stanąć na tarasie widokowym i zobaczyć, jak Etna góruje nad wyspą. Wieczorem dojeżdżamy do Marina di Patti. Ponieważ do plaży jest kilka metrów, po kolacji natychmiast z kilkoma osobami decydujemy się na morską kąpiel.

 

 

 

 


Nazajutrz jedziemy do Cefalu, miasteczka z wspaniałą normańską katedrą. Tym razem autokar zatrzymuje się na parkingu z innej strony niż wtedy, kiedy byłam tu pierwszy raz, nie mogę więc podziwiać z daleka panoramy miasta u stóp skały. Ale znowu stajemy na centralnym placu i teraz przypominam sobie moją myśl sprzed lat :” Ach, weszłabym tam wysoko, by zobaczyć miasto z góry!!!” Sylwester obiecał spełnić to marzenie…
Na razie mamy chwilę czasu wolnego, zaglądam więc, czy dalej istnieje apteka z 1820 roku, w której wtedy byłam i mam nawet stamtąd zdjęcie. Apteka oczywiście jest, empirowe meble wciąż stanowią jej główne wyposażenie. Zachodzimy do lodziarni obok, w której wtedy kupiliśmy lody w bułce, sycylijską specjalność. Na razie wystarczy mi cappuccino. Zwiedzanie zaczynamy od spełnienia mojego marzenia, czyli wejścia na skałę Rocca. Do dziś zachowały się tam ślady normańskiego zamku, ale także megalitycznej świątyni Diany. Droga, która pnie się w górę, jest zadbana, to kamienne schody, nie brakuje innych turystów. Jest gorąco, ale na szczęście drzewa dają miły cień. Po drodze mijamy mały, kamienny kościółek z XII wieku pod wezwaniem świętej Anny, czuję, że to specjalny prezent dla mnie. Od strony starej części miasteczka postawiono murek, stąd można bezpiecznie oglądać jego panoramę. Jesteśmy niby ptaki, którym dane jest oglądać jedną z najwspanialszych katedr z perspektywy nieba. Cefalu leży u naszych stóp, możemy podziwiać gęstą, dość regularną siatkę uliczek, lśniące w sycylijskim słońcu dachy, morze o przejrzystości kryształu. A Sylwester opowiada, że chciałby kiedyś zorganizować wędrówkę po górach tej wyspy…
Na razie musimy przecież wejść jeszcze do katedry. Słynie ona przede wszystkim z wizerunku Pantokratora w absydzie. To jedno z najbardziej metafizycznych przedstawień Boga – Człowieka, jakie dane mi było oglądać. Każde z poszczególnych elementów tej mozaiki ma swoje znaczenie, nawet ułożenie palców (trzy – oznaczają Trójcę, środkowy i wskazujący – dwoistość Natury Chrystusa). Do tych bizantyjskich kanonów doszły normańskie szczegóły: Chrystus jest blondynem! Jego oczy są naprawdę wszechwidzące. Mamy trochę wolnego czasu, spacerujemy wąskimi uliczkami z suszącą się bielizną, zakupami zawieszonymi na sznurku, które można po prostu wciągnąć na balkon zamiast dźwigać je po schodach. W przydomowych ogródkach rosną okazałe rośliny, które w Polsce mogą osiągnąć jedynie doniczkowe rozmiary. Dochodzimy do brzegu morza, tworzącego niezwykłą plażę: wiekowe kamieniczki zdają się zanurzać w wodzie. Takiego widoku nie zapomni się szybko, po raz drugi utwierdzam się w przekonaniu, że wolę Cefalu od wprawdzie uroczej, ale już chyba zbyt turystycznej Taorminy. Po południu jest okazja, by wreszcie nacieszyć się morzem, z jego perspektywy oglądać wznoszące się ponad Marina di Patti wzgórza. Mogę teraz pływać do woli. Dobrze, że nie zdaję sobie sprawy z obecności parzących meduz! Myślę tylko, że w Dolomitach do pełni szczęścia brakuje mi jedynie morza…




Stromboli

 

To najważniejszy punkt programu. Zabieramy ze sobą tylko plecaki, nasze bagaże zostaną w autobusie, a my popłyniemy katamaranem na wulkaniczną wyspę. Nie jest to wycieczkowy statek, lecz normalny środek lokomocji pomiędzy Wyspami Liparyjskimi, toteż wsiadają nań zwykli mieszkańcy, przewożona jest także poczta. Na paczkach lakoniczne adresy: „Carabinieri, Stromboli”, „Guardia medica, Stromboli”…
Sylwester przynosi do podpisania jakieś dokumenty. „Ale ja właściwie nie wiem, co mam podpisać!!!’ „Jesteś szalona…” Owszem, w dokumencie tym poświadczam, że wiem o zagrożeniu, jakie może przynieść wejście na wulkan. Cóż, chyba naprawdę trochę jestem szalona…(i cała reszta grupy). Z okien katamaranu niewiele widać, niesubordynowani Polacy wybiegają przy każdym lądowaniu na pomost, by sfotografować chociaż kawałek mijanych wysp. Ja już tu byłam, więc czekam cierpliwie na ostateczny cel podróży. Tymczasem na miejscu okazało się, że nie zaczekamy z późnym wejściem na wulkan, by obserwować erupcję w ciemności (co jest oczywiście bardziej widowiskowe). Niestety, zapowiada się zmiana pogody, więc wulkanolodzy zaprowadzą nas tam już teraz. Zostawiamy część bagażu w barze hotelu (właściciel nie udostępnił nam jeszcze pokojów).

 

 

 

 

 

Początkowo przechodzimy wąskimi uliczkami, potem droga wznosi się łagodnie wśród wysokich trzcin. Chociaż to południe, nie dokucza upał, a przewodnik prowadzi nas w bardzo wolnym tempie, pokonywanie kolejnych dziesiątków i setek metrów wydaje się wyjątkowo łatwe. Tymczasem miasteczko oddala się coraz bardziej, a przed nami widoczna jest już ta ściana wulkanu, która ostro schodzi do morza, po niej spływa lawa w czasie większych erupcji. Coraz lepiej widać kratery, z których co jakiś czas wydobywają się głazy, dymy. Stąpamy po surowym, pumeksowym podłożu. Zatrzymujemy się w wybranych miejscach na dłużej, by móc spokojnie obserwować ten niezwykły świat. Mamy nadzieję na najlepsze widoki ze szczytu (926 m n.p.m.), ale tutaj wulkan sprawił nam niemiłą niespodziankę: nadchodzące znad morza chmury przesłoniły całkowicie wszystkie kratery, możemy tylko nadsłuchiwać odgłosów towarzyszących wybuchom. Toniemy w coraz większej mgle, po uwiecznieniu całej grupy na pamiątkowej fotografii nie pozostaje nic innego, jak zejść na dół. Schodzimy (a właściwie zjeżdżamy po wulkanicznych „piargach” na butach) innym szlakiem. Na szczęście, deszcz nas nie dogonił, docieramy do hotelu suchą (chociaż zapyloną) nogą.
Sam hotel jest bardzo przyjemny, z widokiem na morze z jednej strony, z drugiej na wulkan. My mieszkamy we czwórkę w pokoju z dużym tarasem od strony wybrzeża.
Na kolację idziemy wąskimi zaułkami już po ciemku i w deszczu na drugi koniec wioski, do skromnej locandy, mogącej się pochwalić smakowitą kuchnią! Tu jednak Sylwester ogłasza bardzo wczesną pobudkę: z powodu zmiany pogody musimy zdążyć na statek o 5 rano, bo katamarany nie będą w stanie płynąć w takich warunkach. Jednakże ani o godzinie 5, ani o 6 rano statku (płynącego z Neapolu) nie widać… Zasypiam na krótko, by przed 7 usłyszeć, że wreszcie pojawił się na horyzoncie! Pełni nadziei oczekujemy na lądowanie. Ale morze okazało się silniejsze od człowieka! Fale są tak silne, że nawet tak duży statek nie potrafi przycumować, co więcej, cumy pękają!!! Nie mogę w to uwierzyć, ale po kilku nieudanych próbach statek po prostu odpływa… bez nas! Już raz dane mi było doświadczyć przewagi natury nad człowiekiem: nie mogliśmy odlecieć samolotem do Europy z Dehli, kiedy wulkan na Islandii wybuchł i zasnuł europejskie niebo dymem. Teraz też jestem uwięziona u stóp wulkanu…
A może to król Eol, władca wiatrów, rozgniewał się na nas, podróżników? I jak tu nie wierzyć Homerowi w jego opowieści o wędrówkach Odyseusza?! Znowu skazani jesteśmy po prostu na czekanie. Jakoś nie mamy z Sylwią ochoty odsypiać krótkiej nocy, idziemy na spacer po zaułkach wioski. Czasami mży deszczyk, ale i tak można przystanąć, gdzie się chce, zrobić zdjęcia, nie spieszyć się nigdzie. Tu nie ma właściwie uliczek, tylko dróżki pomiędzy pomalowanymi na biało domami. Nie zmieści się pomiędzy nimi żaden samochód, jedynym dostępnym środkiem lokomocji jest trójkołowy pojazd albo skuter, który potrafi wyjechać znienacka zza zakrętu. Domy są skromne, ale czyste, na każdym z nich umieszczono zamiast numeru szyld z przedstawieniem wulkanu, małej wysepki Strombolicchio, jaszczurki – symbolu wyspy, nie ma dwóch jednakowych. Mam ochotę sfotografować je wszystkie! Wizerunek wulkanu widnieje nawet nad bankomatem, a także na tabliczce siedziby carabinieri. Szkoda, że sklep z ceramiką jest zamknięty i nie mogę powiększyć swojej kolekcji.
Jedyny dom wyróżnia się na tle tych prostych budynków, wydaje się być bardziej elegancki, a jego ściany o barwie różu indyjskiego odbiegają od powszechnej tu bieli. Elegancki napis na tablicy pamiątkowej informuje, że w tym budynku mieszkali Ingrid Bergman i Roberto Rosselini w czasie kręcenia filmu „Stromboli”. To właśnie dzięki temu filmowi wyspa odżyła, zaczęli na nią przyjeżdżać turyści. Ale i tak nigdy nie zrozumiem tych, którzy potrafią tu mieszkać (spotkaliśmy nawet Polkę żyjącą tu już siedem lat). Owszem, nie lubię wielkich miast, chętnie zamieszkałabym tam, gdzie góry przeglądają się w ciepłym morzu. Ale tutaj? Na wybrzeżu tablice przestrzegają przed tsunami i wskazują drogę ucieczki w głąb lądu. Lecz tam przecież jest wulkan, który co prawda zazwyczaj nie jest groźny, niekiedy jednak dochodzi do większych erupcji (tak było właśnie w filmie, wszyscy uciekli do łodzi i popłynęli na pełne morze, by uciec przed spadającymi na ich wieś głazami). A chociażby dzisiaj: to miejsce okazało się być więzieniem. Teraz rozumiem, co naprawdę oznacza życie na wyspach…
W ogrodach kwitną wspaniałe rośliny, ale na wybrzeżu wysokie fale rozbijają się o czarne skały, na równie czarnej plaży można znaleźć kamienie, czyli po prostu wulkaniczny pumeks. Rybacy składają sieci, dzisiaj na morzu nie widać żadnych przepływających statków. Czy jutro król Eol będzie dla nas łaskawszy? Mam wrażenie, że znam tu już każdy dom, tyle razy przeszłyśmy z Sylwią te małe uliczki. W końcu zmorzył nas sen. Wieczorem idziemy jeszcze raz na kolację do znanej restauracji, tym razem delektujemy się wspaniałą pizzą z bakłażanami. Wino poprawiło nam humor i już zaczynamy widzieć w tym przestoju dobre strony.Rano okazuje się, że król Eol złagodniał, uspokoił swoje wiatry.
„Chyba teraz nikt mi nie powie, że jeszcze mu mało morza?!” – pyta retorycznie Sylwester. No cóż, tym razem muszę przyznać mu rację: poznałam je od tej poważniejszej, zapewne prawdziwszej strony…

 

 

 


Jak miło wysiąść z katamaranu i przywitać kierowców, potem szybko przepłynąć przez Cieśninę Messyńską i znaleźć się na stałym lądzie! Ale dopiero teraz naprawdę pożegnamy morze. Zatrzymujemy się w miejscowości Scylla. Dzisiaj jest to urokliwe, spokojne miasteczko, osada rybacka z domami prawie zanurzonymi w wodzie, wąskie uliczki prowadzą do normańskiego zamku górującego nad całą okolicą. Prawdziwa historia spotyka się tutaj z pradawnym mitem, z zamkowych murów widać brzegi Sycylii, morze jest dzisiaj spokojne i przejrzyste jak szmaragd, ale my już wiemy, że potrafi pokazać przerażającą twarz Scylli i utrudnić powrót do domu. Na zamku można obejrzeć wystawę fotografii obrazujących życie na tym wybrzeżu. Diego opowiada o sposobie połowu mieczników: jest przewrotny, ludzie w pierwszej kolejności polują na samicę, wiedząc, że wierny samiec nie opuści jej i tym samym będzie już łatwiejszą zdobyczą. Nie można nie zastanowić się w tym momencie nad wiernością ludzką…
Pojedziemy potem do miejsca naszego ostatniego noclegu w Kalabrii, wśród oliwnych gajów. Jednak wciąż w pamięci zostaną te miejsca, które miały być świadkami przygód Odyseusza, a które przypominają mi, że człowiek jest ciekawy innego świata, że porzuca wygody własnego domu, by poznać to, co jest dalej.

 

 




Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Po raz kolejny sprawdziło się pradawne przysłowie, a ja znowu znalazłam się w Wiecznym Mieście. Szkoda, że to tylko jeden dzień, nie będzie to godne spotkanie. Nie lubię wielkich miast, Rzym nie zachwyca mnie tak, jak niejedna mniejsza miejscowość włoska. A może po prostu go nie znam?
Chyba nie można było zacząć tego dnia inaczej, niż od Watykanu. Bazylika świętego Piotra wydaje mi się jeszcze bardziej patetyczna niż poprzednio, nie potrafię odnaleźć tutaj owego mistycyzmu, który bije z postaci Pantokratora w Cefalu. Sztuka nowożytna zwróciła się ku człowiekowi, ale tym samym oddaliła od Tajemnicy świata nadprzyrodzonego. Barokowy niepokój targa skręconymi kolumnami Konfesji, marmurowymi draperiami, gesty potężnych figur świętych przypominają teatr. Na szczęście średniowieczny święty Piotr jest w tym ogromie skromny i cichy, jego błogosławiąca ręka przypomina, że nie w wielkości jest moc Kościoła. I dobrze, że ostatni papieże nie mają olbrzymich nagrobków, sarkofag Jana Pawła II przemawia prostotą łacińskiego napisu. A jednak Sylwester mówi, że tutaj można czuć się jak w domu… To prawda, już na zewnątrz kolumnada Berniniego otwiera ramiona i przyjmuje każdego, kto zechce tu przybyć.
Cóż można zobaczyć w ciągu jednego dnia w Wiecznym Mieście? A może dowiedziałam się tu jednego: że starożytny Rzym nie zginął zupełnie, że tak bardzo widoczny jest w wielu miejscach, które były przystankami na naszym krótkim szlaku? Egipskie obeliski upamiętniają teraz zwycięskie chrześcijaństwo. Z pogańskich kolumn Marka Aureliusza i Trajana spoglądają na Miasto święci Piotr i Paweł. Panteon, świątynia poświęcona wszystkim bogom, stała się kościołem Maryi i męczenników, ale jej kopuła jest nadal cudem rzymskiej architektury. W przedziwnym kształcie Piazza Navona (zaokrąglonym z jednej strony) odzwierciedla się plan cyrku, na którego fundamentach powstał. Nad Kapitolem wciąż fruwają ptaki (gęsi?), wilczyca strzeże Siedmiu Wzgórz. Skrót SPQR widnieje nie tylko na szacownych budowlach, ale nawet na bruku. Zamek Świętego Anioła, antyczne Mauzoleum Hadriana, dla mnie pozostanie na zawsze miejscem, wokół którego gromadził się tłum oczekujący na pogrzeb Jana Pawła II. Myślę, że takiego oblężenia nie przeżył przedtem nigdy w ciągu całej swej historii!!!
Sylwester prowadzi nas do miejsca, którego nie lubi, czyli na Plac Hiszpański. Nie zgadzam się z nim całkowicie! Nie przeszkadzają mi tłumy turystów, zresztą, tutaj cudzoziemcy mogą czuć się jak u siebie w domu. Od dawna zamieszkiwali tu przybysze z różnych krajów, o czym świadczy chociażby muzeum Sheley’a i Keats’a, romantycznych poetów angielskich. Schody Hiszpańskie są niby rozchodzące się i zbliżające fale, które spływają aż do kamiennej łodzi – Barcacci. (Sylwester nie przekonał mnie nawet tym, że końcówka „-accia” oznacza coś nieudanego, brzydkiego). To właśnie tutaj Gregory Peck namówił Audrey Hepburn, czyli księżniczkę Annę, na ich wspólne „Rzymskie wakacje”.
My zresztą powtarzamy trochę jej spacer: oczywiście nie możemy opuścić wizyty przy fontannie di Trevi. Muszę przyznać, że za pierwszym razem jej widok mnie rozczarował, wydawało mi się, że rozpycha sobą cały plac. Tym razem usiadłam na murze, tuż przy ścianie pałacu Poli. Stąd wygląda zupełnie inaczej, mogę teraz przyjrzeć się niewidzianym od tej strony, gdzie gromadzą się turyści, szczegółom. Jeszcze lepszy widok mają oczywiście mieszkańcy z umieszczonych na dachach tarasów. Przedtem zajrzałam do apteki założonej w 1552 roku (!), a na rogu zobaczyłam obraz Madonny strzeżony przez anioły, takie kapliczki wykonane przez pomniejszych rzeźbiarzy zdobią wiele rzymskich kamienic. Ta jest jednak szczególna, bo pod nią właśnie ukrywał się Gregory Peck śledzący księżniczkę Annę. Każde wakacje się kończą, nawet te RZYMSKIE. Odyseusz wrócił wreszcie do swojej Itaki, bogatszy niż przed wyjazdem, ale nie tylko dlatego, że otrzymał wspaniałe dary od Feaków, lecz przede wszystkim dlatego, że jego spryt przemienił się w mądre doświadczenie świata. Księżniczka Anna wróciła do swojego kraju, gdyż dojrzała do odpowiedzialności. My wracamy do Polski. Czego nauczyła nas kolejna podróż?
Odpowiedź daje nowożytny poeta grecki, Konstandinos Kawafis:

 

 

 

 

 

 

 

Itaka dała ci tę piękną podróż.
Bez Itaki nie wyruszyłbyś w drogę.
Niczego więcej już ci dać nie może.

 

A jeśli ją znajdujesz ubogą, Itaka cię nie oszukała.
Gdy się stałeś tak mądry, po tylu doświadczeniach,
już zrozumiałeś, co znaczą Itaki.

 

(„Itaka”, fragm., przekład Zygmunta Kubiaka)
Anna Pobiedzińska

  • Poprzedni artykuł

Włoskie Podróże s.c.

ul. Aleja Jana Pawła II, 3

48-340 Głuchołazy

tel.+48 504 073 834

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

 

  • Włochy
  • Przewodnicy
  • Ludzie z pasją
  • Poradnik

Italia jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc na świecie. Ale tylko ten, kto kocha ten kraj jak my i zna jego najskrytsze sekrety oraz najdziwniejsze tradycje może zaoferować klientom kompetencje i dbałość o detale.

Copyright © 2010 Włoskie Podróże s.c.